środa, 5 lipca 2017

O przygodzie baby za kierownicą

Polska pogoda przywitała nas ciepło, lecz dość szybko, w ciągu kolejnych dni przyszło ochłodzenie, przeplatane lub z przewagą deszczu. Ci, którzy zaczęli wakacje, którzy właśnie spakowali się nad morze, raczej nie tryskali optymizmem, dla nas to taka miła, chłodna, orzeźwiająca odmiana. Spakowane w większości krótkie spodenki i rękawki poczekają, a tymczasem dzieciom radość sprawiają świnki w zagrodzie, młode jaskółki w gnieździe, pieski, kotki, skakanie po kałużach, kąpiele w błocie, czy cementowanie piachem, gliną, stosiku czerwonych cegieł przed domem, a deszcz kapiący na głowę nie przeszkadza nic a nic. A i ja, na tę pogodę złego słowa nie powiem, bo i po co.
Uświadomiłam sobie, że gdy jestem tam a kontakt z najbliższymi mam tylko wirtualny, odczuwam większą chęć i potrzebę by śledzić, obserwować, lajkować czy komentować; tutaj, gdy bliscy, przyjaciele, znajomi, są prawie na wyciągnięcie ręki a możliwość prawdziwego spotkania leży tylko w gestii chęci i organizacji, to ten świat wirtualny przestaje mieć duże znaczenie, a scrollowanie ekranu w dół nie sprawia przyjemności, a nawet męczy.
Pierwszy tydzień minął na zakupach i intensywnym nadrabianiu zaległości towarzyskich i kulinarnych, odwiedzamy nasze ulubione miejsca, ulubionych znajomych, rodzinkę. Niby minęło kilka miesięcy a miałam wrażenie, że ploteczki przy kawie z moją ulubioną Alicją są tylko kontynuacją tego, czego nie zdążyłyśmy opowiedzieć sobie wczoraj. Sentymentalna wyprawa w strony moich Dziadków, przywołała wspomnienia dziecięcych wakacji, które poruszyły pewne struny i przywołały szczęśliwe, zabawne, beztroskie wspomnienia. Ogłosiłam więc, że wyciągam wtyczkę od fejsa i nie ma mnie tam na czas wakacji, pora na "realnych" znajomych, prawdziwe spotkania, rozmowy na żywo, po czym wyruszyłam do najbliższych mi Przyjaciół. Pogadanki przy światłocieniach kominka do nocy... Przybywam!
Dzień, czy może dwa dni wcześniej zapaliła się rezerwa, myśl: zatankujemy po drodze. Deszcz, kolejka oczekujących aut przy stacji benzynowej sprawiły, że odjechałam (gdzie to paliwo po złotówce za litr?). Licznik oszacował remaining na 200 km, do przejechania mam mniej niż połowę tego, po drodze przecież będą jakieś stacje, a poza tym, przecież nie można się aż tak pomylić w obliczeniach. Świadoma i przeczuwająca tego, co ewentualnie może się przydarzyć nie wciskam maxa na drodze ekspresowej, pojedziemy ekonomicznie do najbliższej stacji, która wcześniej czy później się zdarzy, ale poczekamy na coś po mojej stronie, bo nie chce mi się kręcić. A powinno się chcieć, powinno się słuchać pierwszej myśli, która - zanim ją odgonimy - przeleci nam przez głowę. Nawigacja wskazuje, że mamy bliżej niż dalej, wleczemy się niestety wąską, krętą drogą, niedaleko nowo budowanej, za rok pojedziemy tu pełną parą. Starszy śpi, z Młodszym zadajemy sobie zagadki, gdy nagle czuję znajome szarpnięcie, gorąc opływa mi przez twarz a serce stuka mocniej; łapię głęboki oddech, zdejmuję nogę z gazu, niech mnie niesie, delikatnie wciskam gaz, ponowne szarpnięcie, pozwalam stoczyć się z górki by spróbować siłą rozpędu wtoczyć się na małą, kolejną, gdy ponowny gorąc uderza mi w twarz przy jednoczesnym mocnym stukocie w klatce piersiowej. Próbuję lekko dodać gazu, tyle tylko by wystarczyło się wdrapać, dotrzeć, doczłapać, natomiast pod kierownicą zapala się kilka dodatkowych kontrolek, ikonek, światełek. O majgat! Auto gaśnie. Awaryjne start. Kręcę kluczykiem, żeby tylko przejechać te kilka metrów na górkę pod którą utknęliśmy, skutecznie blokując ruch za nami. Nie odpala. Przekręcam jeszcze raz, nic. Sznur aut, wykorzystujący brak ruchu z naprzeciwka, omija nas.
Młodszy: co się stało? zabrakło nam paliwa? czy zostaniemy już tutaj na zawsze?
Spokojnie, damy radę. Przekręcam kluczyk, warkot, bez rezultatu. Deszcz kropi, auta nas omijają. Odkręcam szybę, może jak ktoś zobaczy babę za kierownicą to szybciej się zlituje. Dzwonię do Pana Męża, czy może przypadkiem znajduje się niedaleko nas, nie znajduje się, rozłączam się, bo coś trzeba jednak zdziałać, tylko co. Wdech, wydech, tłoczno się robi, śmiga czarna Kia z numerami NDZ, wskakuje dziarsko na górkę, która jest moim celem, wyskakuje kobieta, pyta czy pomóc. Myślę, kobieto z nieba mi spadłaś, mówię – jeśli ma Pani w aucie kogoś kto mógłby mnie popchnąć to bardzo chętnie. Nie mam – odpowiada. I macha do nadjeżdżających kierowców, jeden staje za mną, wrzucam na luz, pchają we dwójkę, ciężko idzie (mamo, szkoda, że nie popchnie nas ktoś z kaloryferem na brzuchu), kolejny kierowca parkuje obok czarnej Kii, potem jeszcze jeden, we czwórkę wtaczają nas na górkę. Dziękuję wszystkim. Uściskałabym tę kobietę, moją dzisiejszą bohaterkę, a ona mówi – nie ma sprawy, odjeżdża. Wszyscy, którzy nam pomogli odjeżdżają zanim się obejrzę. Czuję odpływającą już falę gorąca, staram się nie okazywać zdenerwowania, więc i dzieci z żartem przyjmują naszą obecną sytuację. Oddzwaniam do Pana Męża, może dotrzeć ale za jakieś dwie godziny, dzwonię do Przyjaciół, mogliby dotrzeć ale nie wcześniej niż za godzinę, lokalizuję się po nawigacji, żeby upewnić się gdzie tak naprawdę jestem, znajduję telefon do najbliższej stacji paliw, uprzejmy pan mówi, że chętnie by mi pomógł ale jest sam a zamknąć nie może, dzwonię do Taty czy nie ma w pobliżu kogoś znajomego (mamo, kto nas tu uratuje?), kto by nas uratował. Spokojnie, coś załatwię. Dopiero po czasie, gdy odsiecz w drodze, wpadam na pomysł, by zlokalizować najbliższą pomoc drogową. W stresie, człowiek nie myśli tak bardzo logicznie i sensownie jak powinien. Tata bohater, jak się później okazuje na granicy czasowej swoich planów, przybywa z pomocą, uff, uratowani.

Z opóźnieniem dojeżdżamy, kominek już się grzeje, niesamowita atmosfera tego miejsca sprawia, że wszyscy wrzucamy na luz.

Life is better with friends and hamak.