Polska pogoda przywitała nas
ciepło, lecz dość szybko, w ciągu kolejnych dni przyszło ochłodzenie, przeplatane lub z przewagą deszczu. Ci,
którzy zaczęli wakacje, którzy właśnie spakowali się nad morze,
raczej nie tryskali optymizmem, dla nas to taka miła, chłodna, orzeźwiająca odmiana. Spakowane w większości krótkie spodenki i rękawki poczekają, a tymczasem dzieciom radość sprawiają świnki w zagrodzie, młode jaskółki w gnieździe, pieski, kotki, skakanie po
kałużach, kąpiele w błocie, czy cementowanie piachem, gliną,
stosiku czerwonych cegieł przed domem, a deszcz kapiący na głowę
nie przeszkadza nic a nic. A i ja, na tę pogodę złego słowa nie
powiem, bo i po co.
Uświadomiłam sobie, że
gdy jestem tam a kontakt z najbliższymi mam tylko wirtualny,
odczuwam większą chęć i potrzebę by śledzić, obserwować,
lajkować czy komentować; tutaj, gdy bliscy, przyjaciele, znajomi,
są prawie na wyciągnięcie ręki a możliwość prawdziwego
spotkania leży tylko w gestii chęci i organizacji, to ten świat
wirtualny przestaje mieć duże znaczenie, a scrollowanie ekranu w dół
nie sprawia przyjemności, a nawet męczy.
Pierwszy tydzień minął
na zakupach i intensywnym nadrabianiu zaległości towarzyskich i kulinarnych,
odwiedzamy nasze ulubione miejsca, ulubionych znajomych, rodzinkę.
Niby minęło kilka miesięcy a miałam wrażenie, że ploteczki przy
kawie z moją ulubioną Alicją są tylko kontynuacją tego, czego
nie zdążyłyśmy opowiedzieć sobie wczoraj. Sentymentalna wyprawa
w strony moich Dziadków, przywołała wspomnienia dziecięcych
wakacji, które poruszyły pewne struny i przywołały szczęśliwe,
zabawne, beztroskie wspomnienia. Ogłosiłam więc, że wyciągam wtyczkę od
fejsa i nie ma mnie tam na czas wakacji, pora na "realnych" znajomych, prawdziwe spotkania, rozmowy na żywo, po czym
wyruszyłam do najbliższych mi Przyjaciół. Pogadanki przy światłocieniach kominka do nocy... Przybywam!
Dzień, czy może dwa dni
wcześniej zapaliła się rezerwa, myśl: zatankujemy po
drodze. Deszcz, kolejka oczekujących aut przy stacji benzynowej
sprawiły, że odjechałam (gdzie to paliwo po złotówce za litr?). Licznik oszacował remaining na
200 km, do przejechania mam mniej niż połowę tego, po drodze przecież będą jakieś stacje, a poza tym, przecież nie można się aż tak pomylić w obliczeniach.
Świadoma i przeczuwająca tego, co ewentualnie może się przydarzyć
nie wciskam maxa na drodze ekspresowej, pojedziemy ekonomicznie do
najbliższej stacji, która wcześniej czy później się zdarzy, ale poczekamy na
coś po mojej stronie, bo nie chce mi się kręcić. A powinno się
chcieć, powinno się słuchać pierwszej myśli, która - zanim ją
odgonimy - przeleci nam przez głowę. Nawigacja wskazuje, że mamy
bliżej niż dalej, wleczemy się niestety wąską, krętą drogą,
niedaleko nowo budowanej, za rok pojedziemy tu pełną parą. Starszy
śpi, z Młodszym zadajemy sobie zagadki, gdy nagle czuję znajome
szarpnięcie, gorąc opływa mi przez twarz a serce stuka mocniej; łapię głęboki oddech,
zdejmuję nogę z gazu, niech mnie niesie, delikatnie wciskam gaz, ponowne
szarpnięcie, pozwalam stoczyć się z górki by spróbować siłą
rozpędu wtoczyć się na małą, kolejną, gdy ponowny gorąc uderza
mi w twarz przy jednoczesnym mocnym stukocie w klatce piersiowej. Próbuję lekko dodać gazu, tyle tylko by wystarczyło
się wdrapać, dotrzeć, doczłapać, natomiast pod kierownicą zapala
się kilka dodatkowych kontrolek, ikonek, światełek. O majgat! Auto gaśnie.
Awaryjne start. Kręcę kluczykiem, żeby tylko przejechać te kilka
metrów na górkę pod którą utknęliśmy, skutecznie blokując
ruch za nami. Nie odpala. Przekręcam jeszcze raz, nic. Sznur aut,
wykorzystujący brak ruchu z naprzeciwka, omija nas.
Młodszy: co się stało?
zabrakło nam paliwa? czy zostaniemy już tutaj na zawsze?
Spokojnie, damy radę. Przekręcam kluczyk, warkot, bez rezultatu. Deszcz kropi, auta nas omijają. Odkręcam szybę, może jak ktoś
zobaczy babę za kierownicą to szybciej się zlituje. Dzwonię do
Pana Męża, czy może przypadkiem znajduje się niedaleko nas,
nie znajduje się, rozłączam się, bo coś trzeba jednak zdziałać,
tylko co. Wdech, wydech, tłoczno się robi,
śmiga czarna Kia z numerami NDZ, wskakuje dziarsko na górkę, która
jest moim celem, wyskakuje kobieta, pyta czy pomóc. Myślę, kobieto
z nieba mi spadłaś, mówię – jeśli ma Pani w aucie kogoś kto
mógłby mnie popchnąć to bardzo chętnie. Nie mam – odpowiada. I
macha do nadjeżdżających kierowców, jeden staje za mną, wrzucam
na luz, pchają we dwójkę, ciężko idzie (mamo, szkoda, że nie popchnie nas ktoś z kaloryferem na brzuchu), kolejny kierowca parkuje obok czarnej Kii, potem jeszcze jeden, we czwórkę wtaczają nas na górkę.
Dziękuję wszystkim. Uściskałabym tę kobietę, moją dzisiejszą bohaterkę, a ona mówi – nie
ma sprawy, odjeżdża. Wszyscy, którzy nam pomogli odjeżdżają
zanim się obejrzę. Czuję odpływającą już falę
gorąca, staram się nie okazywać zdenerwowania, więc i dzieci z
żartem przyjmują naszą obecną sytuację. Oddzwaniam do Pana Męża,
może dotrzeć ale za jakieś dwie godziny, dzwonię do Przyjaciół,
mogliby dotrzeć ale nie wcześniej niż za godzinę, lokalizuję się
po nawigacji, żeby upewnić się gdzie tak naprawdę jestem, znajduję telefon do
najbliższej stacji paliw, uprzejmy pan mówi, że chętnie by mi
pomógł ale jest sam a zamknąć nie może, dzwonię do Taty czy nie
ma w pobliżu kogoś znajomego (mamo, kto nas tu uratuje?), kto by
nas uratował. Spokojnie, coś załatwię. Dopiero po czasie, gdy
odsiecz w drodze, wpadam na pomysł, by zlokalizować najbliższą
pomoc drogową. W stresie, człowiek nie myśli tak bardzo logicznie
i sensownie jak powinien. Tata bohater, jak się później okazuje na granicy czasowej swoich planów, przybywa z pomocą, uff, uratowani.
Z opóźnieniem dojeżdżamy, kominek już się grzeje, niesamowita atmosfera tego miejsca sprawia, że wszyscy wrzucamy na luz.Life is better with friends and hamak.