niedziela, 22 kwietnia 2018

Taif. O wycieczce, która bardzo się udała.


Za nami miło spędzony weekend w Taif. Nauczeni ubiegłorocznym doświadczeniem (o majgat! To już ponad rok minął!) tym razem już w czwartek wieczorem uzbrajamy się w pełen bak, i w miłym towarzystwie zostajemy tam na cały weekend. Weekend ani przez chwilę nie jest leniwy za to męczący, naprawdę miło i przyjemnie męczący.
Nawigacja proponuje chyba trzy trasy, nie należy jej jednak ślepo ufać i mimo wszystko patrzeć na znaki, gdyż w pewnym momencie gdy mapa pokazuje, by wciąż jechać prosto, na tablicach pojawiają się informacje, że to droga tylko dla muzułmanów, musimy więc wybrać drogę FOR NON MUSLIM; pomimo tego, że informacja ta jest na czerwonym, nie tak trudno ją zignorować. Z odczuwalnym wyhamowaniem zjeżdżamy prawie w ostatniej chwili.

Niestety, my nie mamy wstępu do świętego miasta Mekki.

Przez następnych kilkanaście kilometrów mijamy kilka znaków ostrzegających przed zwierzętami gospodarskimi, jak widać niektóre kraje mają swoją wersję tego znaku drogowego.

Chłopcy trochę marudzili, dopytując kiedy w końcu dojedziemy do tego hotelu ;) ale po poważnej rozmowie, nie bez bólu i żalu, zaakceptowali i zrozumieli, że to nie hotel jest celem naszej wyprawy i jeszcze zanim wysokościomierz w samochodzie naszych przyjaciół pokazał prawie 1800m, śmiechom, żartom i zachwytom nie było końca – mamo, jak tu pięknie, bardzo mi się tu podoba, bardzo mnie to zachwyca, mamo czy możemy powspinać się po tych górach, to chociaż po nich pospacerować, a czy możemy w następny weekend znów tu przyjechać?
Już przy pierwszym postoju, Młodszy odkrył w sobie duszę odkrywcy. Zatrzymaliśmy się na parę minut, gdzieś na poboczu, nieopodal wzniesień, kamieni i jakiejś niedokończonej budowli i tam nasz syn odnalazł fragmenty kości czaszki jakiegoś zwierzęcia, jeszcze z zębami. Mamo, możemy pojechać jeszcze raz w te góry, żebym mógł poszukać kości? Bardzo chciałbym zostać „arcychologiem” i bardzo marzę, żeby odnaleźć prawdziwą czaszkę, taką ludzką. Nie mam pewności, czy takie marzenie dobrze świadczy o nas jako rodzicach.

Chłopcy spokojnie mogli dać upust swojej nowej pasji, gdy pojechaliśmy zobaczyć stary turecki fort (który kilka lat temu został odbudowany), miejsce, jak dowiedzieliśmy się od napotkanego tam przy okazji przewodnika ma około 250 lat, natomiast skrywa dużo starsze skarby - wyryte w kamieniu starożytne rysunki, które jak powiedział nam przewodnik mogą liczyć nawet około 3000 lat. Wow! Tego właśnie dzieciom było trzeba, nasi „eksplorerzy” ruszyli do akcji poszukiwania rysunków na kamieniach - małpy, kozy, jaszczurki... Tu,  nawet zardzewiałe stare puszki czy kapsle wydawały się być dla nich drogocenniejsze niż złoto czy diamenty. Podejrzewam, że ten kraj, do którego nie jest wcale tak łatwo wjechać kryje naprawdę dużo skarbów; kto wie, może Młodszy będzie mógł kiedyś wrócić tu kiedyś z jakąś arcychologiczną ekspedycją? Chyba, że jednak zostanie chemikiem albo youtuberem albo jubilerem, chociaż - jak twierdzi - wszystkie te zajęcia można ze sobą pogodzić. 








Na sam koniec, dumni, czerwoni na twarzach chłopcy przybiegli z prawdziwym skarbem – zobaczcie co odkryliśmy! To starożytny dysk! 

Poczułam się starsza od Kleopatry ;-)

Tak jak do mnóstwa dzikich, ulicznych kotów w Jeddah się już przyzwyczaiłam, to tutaj zobaczyliśmy więcej dzikich małp niż kotów. Zatrzymaliśmy się w miejscu, gdzie chłopcy za niesymboliczne dziesiątki Riyali mieli okazję przejechać się na grzbiecie wielbłąda i w tym samym też miejscu spotkaliśmy żerujące na przyjezdnych nie tylko stada dzikich małp, lecz także lokalnych przedsiębiorców z torbą wypchaną reklamówkami z marchewkami, za symboliczne 10 SAR. 



Kolejny przystanek - plantacja róż, żałuję, że zapachu, który poczułam wychodząc z auta nie da się uwiecznić na zdjęciu, duża ilość małych, nierozwiniętych jeszcze, różowych kwiatków ma dużą moc i w powietrzu czujemy wspaniały, delikatny z jednej strony a zarazem silny, przepiękny zapach róż. Chłopców jednak najbardziej zainteresowały leżące obok narzędzia ogrodnicze, i prawdopodobnie gdybyśmy zostawili ich z nimi dłużej zrobiliby jakich archeologiczny wykop. Mamo, możesz mi kupić takie same narzędzia jak na tej plantacji? Taki jakby sierp. 
Czeka nas chyba wyprawa do sklepu z narzędziami ogrodniczymi.

W samym mieście Taif musimy wierzyć nawigacji, w sumie to, można też wierzyć znakom, pod warunkiem, że się umie czytać znaki.

Udajemy się do ładnego, dużego parku, który pamiętamy z naszej ubiegłorocznej wycieczki, tym razem odbywa się tam Festiwal Róż. Tłumy ludzi nie pozwalają nam cieszyć się urokami tego ładnego parku, więc przechadzamy się jeszcze wśród różanych stoisk, szybka rundka wokół parku, arabska kawa, lody i decydujemy się wracać.



Następnego dnia w drodze do parku wodnego zatrzymujemy się w różanej fabryce. Gdy patrzę na instalacje przypomina mi się książka „Pachnidło”; chłopcy zamiast poznawać nowe miejsce najchętniej by założyli maski tlenowe, z powodu intensywnego, nie do wytrzymania przez nich zapachu rozchodzącego się przy okazji wydobywania esencji różanej, szybko ewakuują się na zewnątrz. Mam nadzieję, że nie pozostanie to ich traumą na całe życie, bo gdy w domu używam zakupionego kremu o intensywnie pięknym zapachu róż, najczęściej słyszę od moich chłopców mamo co tak śmierdzi, albo – z raczej skrzywionym wyrazem twarzy - mamo co to za dziwny zapach? Mamo, czy to znowu te róże?
Nie spodziewam się w takim razie dostać od nich żadnego bukietu róż, pocieszam się jednak, że te kwiaciarniane nie pachną aż tak intensywnie, więc kto wie ;-)




Ponieważ kobiety nie mają wstępu do tego parku wodnego, zostawiamy tam męskie towarzystwo i udajemy się kolejką linową na tę samą górę, z której dopiero co zjechaliśmy, tam zjadamy obiad, panom zamawiamy pizzę na wynos i wracamy na dół. Przejażdżka okazuje się o wiele mniej straszna niż moje wyobrażenie o niej. 





Młodszy jest niepocieszony, gdy okazuje się, że już pora wracać do domu i że nie będzie już miał okazji poszukać kości, mamo ale spakowałaś i nigdzie przypadkiem nie wyrzuciłaś tych kości które znalazłem?
Przy pamiętliwości moich dzieci (tak, tak, to po mamie), jakże bym śmiała... ;-)
Obiecuję więc chłopcom, że latem w Polsce pojedziemy w góry i do kaplicy czaszek. Młodszy: to ja poproszę pana z kaplicy, żeby pozwolił mi jedną zabrać. 
O majgat!