sobota, 20 maja 2017

O spikaniu

Życie weryfikuje, zdarzało mi się to mówić znajomym, na tyle często, że widocznie coś w tym jest, bo ostatnio taka weryfikacja wróciła bumerangiem od jednej życiowo zweryfikowanej koleżanki. A nie mówiłam? Mówiłam.
Mnie też życie weryfikuje raz na jakiś czas. I bardzo dobrze.
Jeszcze rok temu płakałam, prosiłam, żeby podziękował, zrezygnował z tych rozmów kwalifikacyjnych, żeby nigdzie nie jechał bo i ja ruszać się nigdzie nie zamierzam, że to terroryści, pustynia, piach, kobiety, zamaskowane bez praw do niczego, bo przecież dobrze jest jak jest i jest ok, prawda?
Prawda, nieprawda, dziś nie żałuję a powiem nawet, że bardzo się cieszę. Nie żałuję też tamtych łez i złości i wewnętrznych walk, które toczyłam sama ze sobą i przy wsparciu bliskich mi osób. Przecież wszystko dzieje się po coś.

Ktoś pyta – ale jak ci tam jest, tylko tak naprawdę? Naprawdę jest dobrze, i ja naprawdę nie narzekam – serio, serio. Czasem owszem, zdarzy mi się mieć gorszy dzień (szczególnie przed okresem, lecz na szczęście dzięki mojemu ulubionemu Rodzeństwu, nie muszę nieznośnie znosić go przy takich upałach hehe), zdarzy mi się być niemiłą, nieuprzejmą, warknąć na Pana Męża czy z braku sił i ochoty na nic, pozwolić dzieciom na to, na co nie pozwalam im często; ale i wcześniej tak było! Więc, widocznie tak mi się zdarza, bez względu na temperaturę, porę roku, dzień tygodnia czy położenie geograficzne.
Dzieci, przy odpowiednim wsparciu, stosunkowo szybko się adaptują w nowym środowisku, co zresztą słyszę tutaj dość często. Gdy ostatnio na szkolnej uroczystości jedna z mam żaliła się, że boi się o córkę, bo ona jest taka nieśmiała, spokojna, nie lubi zmian a od września czeka ją nowa szkoła, nowe koleżanki, nowy nauczyciel, mówię – spójrz na moich chłopców, oni obaj musieli zaadaptować się w nowej szkole, z nowymi kolegami, z nowymi nauczycielami, na dodatek - w nowym kraju, w innych warunkach klimatycznych, bez znajomości języka i dali radę! Wszystkie panie uczestniczące w tej rozmowie zaczęły się śmiać, a tamta mama powiedziała – tak, to jest najlepsza motywacja jaką usłyszałam. Proszę bardzo!
Dzieci uczą się też trochę inaczej niż dorośli. Do dziś pamiętam traumę odpytywanki przez nauczyciela angielskiego z nieregularnych czasowników, których uczyliśmy się pisać a nie wymawiać, bo tak naprawdę wcale nie uczyliśmy się mówić ani słuchać. Swoją drogą sposób nauczania języków obcych w mojej klasie, ehhh, szkoda słów.
Niedawno, przez kilka tygodni, przychodził do chłopców nauczyciel angielskiego, chłopcy nazwali go – Pan Gubernator. Rodowity Brytyjczyk, z piękną "kluchową" angielszczyzną jak w Nothing Hill czy Sherlocku, musiałam się mocno starać by zrozumieć co do mnie mówił, podczas gdy on nie starał się mówić tak, by zostać zrozumianym przez takiego obcokrajowca jak ja. Cóż, akcent, rzecz nabyta, a ja w gratisie miałam parę minut konwersacji. Natomiast, bardzo podobało mi się jego podejście, sposób w jaki uczył dzieci, nawet jeśli, patrząc z boku, nie wyglądało to na typowe lekcje. Razem budowali z klocków, oglądali książki, pojazdy, w trakcie takich zabaw poznawali alfabet, krótkie słówka, on o coś pytał, a oni na miarę swoich możliwości odpowiadali. Po każdej lekcji streszczał co robili, na jakim problemie bądź zagadnieniu chciał się skupić, oraz dawał mi wskazówki na co zwracać uwagę, jak samemu się z nimi bawić by zabawa miała też dodaną wartość edukacyjną, podsuwał pomysły, dzięki którym on będąc dzieckiem się uczył. Gdy na samym początku próbowałam wtrącać swoje – słuchajcie, uważajcie, zajmijcie się lekcją, uspokajał mnie – spokojnie, damy sobie radę, nawet jeśli jeden czy drugi gdzieś odchodzi a ja go zawołam, to wraca. Chce pójść ci o czymś powiedzieć? Ok, za chwilę i tak do mnie wróci. Zobaczysz będzie dobrze. To są przecież dzieci. 
Żałowałam, że nie trafiłam na niego dużo wcześniej, że nie uczy w chłopców szkole, bo sensowny nauczyciel stanowi ogromną część sukcesu.
Tydzień temu pojechaliśmy na urodziny żony szefa Pana Męża. Gdy dojechaliśmy na miejsce nikogo jeszcze nie było poza nami i jubilatką z mężem. Starszy rozejrzał się i zapytał – why nobody is here? (dlaczego nikogo tu nie ma), wszedł kolega Pana Męża ze swoją żoną (moją towarzyszką cotygodniowych pieszych wycieczek do sklepu), przywitali się, usiedli przy stoliku a Starszy zaczął jej opowiadać o uroczystości w szkole: today przedstawienie in my school, I was a giant. Potem rozkręcił się, a koleżanka sama zachęcała go do rozmowy pytaniami, opowiedział o swoim kostiumie, piosence, torcie, że był czekoladowy i truskawkowy. Bez stresu, że coś powie źle, że może ktoś nie zrozumie. Całkowicie pewny siebie. Duma rozpierała mnie od środka.
Gdy po weekendzie spotkałyśmy się by iść do sklepu, koleżanka wciąż była pod wrażeniem tego, jak Starszy się otworzył, jak ładnie opowiadał i tyle miał do powiedzenia, przecież graduation i strawberry to trudne słowa.
I choć wciąż śmieję się słysząc - mamo, zrób mi kanapkę and kakao, to tak, zdecydowanie jestem dumna słysząc jak się rozwija, buduje proste zdania, stara się i chce rozmawiać.

Może i dzieci nie łapią tak szybko jak byśmy chcieli, miesiąc, dwa, kilka przebywania w obcojęzycznym środowisku nie sprawi, że zaczną biegle mówić w innym języku (choć prawdopodobnie natura zna i takie przypadki), lecz z całą pewnością trzeba umieć je poprowadzić i wspierać na nowej drodze.

Rada numer jeden - pozwólcie dzieciom oglądać bajki w obcym języku. 

A życie? Zweryfikuje ;-)

wtorek, 16 maja 2017

Z wizytą

Nie wiem czy zawsze, ale tak – dobro wraca.
Chyba w ramach jakiejś formy odwdzięczenia się, mama jednego z chłopców z klasy Starszego zaprosiła nas do siebie do domu. Żeby nie popełnić żadnego „fo pa”, zapytałam czy powinnam coś przynieść, bo z racji „niebywania” w tutejszych towarzystwach, nie znam lokalnych zasad i zwyczajów, a nie chciałabym jednak zachować się głupio. Rozbawiona mama podziękowała i powiedziała, że nie ma takiej potrzeby, ona wszystko przygotuje. Mimo wszystko i żeby uwolnić się od pokusy, zabieram paczkę śliwek nałęczowskich w czekoladzie, które Pan Mąż wraz z połową walizki kawy i słodyczy przywiózł po Wielkanocy z Polski. Byłam ciekawa, podekscytowana, bo jak tu nie być gdy idzie się z wizytą do „tubylca”, kiedy można zobaczyć co kryje się za murami otaczającymi te duże domy.
Chłopcy udali się do pokoju dziecięcego, ja rozglądałam się po dużej przestrzeni domu, urządzonej ładnie, spokojnie bez ekstrawagancji, myśląc – a wydawało mi się, że to nasz dom jest duży.
Duża kuchnia z wyspą, ogromny salon, przestrzeń do zabawy dla dzieci wielkości naszego salonu, z trampoliną, dmuchanym zamkiem, sypialnie, dziecięce pokoje. Jeszcze jedna kuchnia i salon z tarasem piętro wyżej. Jest nawet i winda. Nie czuję się przytłoczona, bo atmosfera jest naprawdę domowa, rodzinna. Rodzina męża mieszka mocno po sąsiedzku.
Pani domu ciekawa moich odczuć dotyczących życia tutaj, podzieliła się też ze mną swoimi spostrzeżeniami z niedawnego pobytu w Europie, który bardzo jej się podobał: zdecydowanie, życie tam jest inne od życia tutaj, pomyślałam nawet, że mogłabym tak mieszkać, oczywiście byłoby to czymś w rodzaju wyzwania, bo jednak wszystko trzeba robić samemu.
Uśmiechnęłam się, to takie normalne przecież. Tutaj, dwójka dzieci, dwie opiekunki, pomoc domowa.
Zjadłyśmy smaczny obiad, dzieci domową pizzę, odruchowo chciałam pomóc z naczyniami ze stołu – nie ma potrzeby, zostaw, pani S. posprząta. No tak, nie jesteś do tego przyzwyczajona, prawda?
Prawda, prawda.
Było naprawdę miło, pan taksówkarz zadzwonił, czy ma po mnie przyjechać. Spojrzałam na zegarek – o majgat! Przyjemnie się zasiedzieliśmy.

Być może zakatarzony Pan Mąż przywiózł nam coś po świętach z Polski, może to efekt niedawnej burzy piaskowej, wypadkowa pogody, klimatyzacji, zmian temperatur i czegoś tam jeszcze – rozchorowaliśmy się. Najpierw Młodszy, potem mnie rozłożyło na dużo dłużej niż normalnie, na koniec Starszy. W Polsce przy takich objawach idę do apteki i wiem co chcę kupić. Tutaj mamy sprawdzoną na razie jedną klinikę, dzwonię – odzywa się głos w automacie, nie rozumiejąc nic a nic, słucham przez dwie minuty w oczekiwaniu, że może jednak odezwie się ktoś, kto poza gadaniem będzie także mógł posłuchać i odpowiedzieć. Nie jestem w stanie zrozumieć, czy automat powtarza w kółko ten sam komunikat, czy jest to dłuższy monolog po arabsku, instruujący mnie co powinnam zrobić zamiast wisieć tak niezrozumiale na linii. Googluję jeszcze inną przychodnię, dzwonię, pani mówiąca po arabsku przekazuje słuchawkę jeszcze jednej mówiącej po arabsku, która w końcu przekazuje do pana mówiącego po angielsku, mam nadzieję, że dobrze zrozumiałam - można przyjechać. W międzyczasie sprawdzam i przyswajam medyczne słownictwo. Trafiamy na bardzo sympatycznego lekarza (choć na wejściu czuję się zignorowana – good afternoon sir – i odnoszę wrażenie, że bardziej rozmawia z Panem Mężem a ja co najwyżej mogę sobie pogadać do obrazu), ogląda, osłuchuje, bada obu chłopców. Ostatecznie zwraca się też do mnie, chłopcy dostają po lizaku, jeszcze apteka, dom.

Kilkakrotnie odwiedzamy też stomatologa, który uświadamia nas, że zdrowo wyglądające zęby Starszego, kryją niestety sporo niezdrowości. Kilka wizyt, kilka plomb, pan doktor przekonuje nas do siebie tak bardzo, że wszyscy po kolei umawiamy się, żeby przejrzeć i ewentualnie zrobić porządek ze swoim uzębieniem. Ja siadam na fotel dzień po ostatnim leczeniu Starszego, pani asystentka pyta jak się czuje młody pacjent, chwilę rozmawiamy, ona stwierdza, że nasz język brzmi dla niej ciekawie, i nawet wieczorem w domu próbowała sobie powtórzyć to, co mówiłam po polsku do syna, dobrze to wymawiam – otwórz, szeroko?
Opowiadam Panu Mężowi – otwórz szeroko.. w sumie, to takie podstawy komunikacji.
Dopiero po chwili załapuję kontekst.

O majgat!