poniedziałek, 3 września 2018

Witaj szkoło


Za nami pierwszy dzień w szkole po wakacjach. Jedziemy by dowiedzieć się co się zmieniło, a zmiany są spore. Młodszy przechodzi do klasy Y3, czyli to już wyższa szkoła jazdy, znaczy nauki tzw. Upper Primary, która mieści się w innym budynku niż Lower Primary, do której chodził wcześniej.
Wiesz Młodszy, teraz będziesz miał naprawdę dużo nauki a ja to już zupełnie najwięcej.

Co roku we wszystkich klasach zmienia się nauczyciel prowadzący oraz skład klasy, dzieci co roku są mieszane na nowo. Sprawdzamy na liście, kto będzie teraz wychowawcą Starszego, on przelatuje palcem po swojej liście i widzę ogromny uśmiech na jego twarzy, mamo to jest najlepsza rzecz w tej szkole, mój najlepszy przyjaciel też jest w tej samej klasie co ja.
Cała reszta nie ma znaczenia.
Chodźmy mamo jeszcze do kafeterii na czekoladowe ciasteczka.
Przechodzimy później korytarzem by zlokalizować ich nowe klasy, Starszy grzecznie wita się ze swoją poprzednią nauczycielką, za chwilę spotyka kolegę, który jak się okazuje też będzie w tej samej klasie.
Mamo, to ja już idę, pa.
I idzie, roześmiany znika z kolegami na boisku.
Idę ze Młodszym do sali, gdzie zbierają się wszystkie klasy trzecie. Dużo dzieci, jeszcze więcej rodziców. Przejście do klasy trzeciej to jednak duże przeżycie, no i można już w trakcie przerwy chodzić do stołówki, samemu wychodzić po lekcjach. Młodszy wypatruje w tłumie swoich znajomych, ale okazuje się, że z jego poprzedniej klasy jest z nim tylko jeden kolega i kilka dziewczynek. Ustawiają się razem w rzędzie, gada i śmieje się z kolegą, dobrze, że jest chociaż jeden.
Jakaś nauczycielka wchodzi na scenę i słyszymy: kochani rodzice dziękujemy, że przyprowadziliście do nas swoje dzieci, teraz prosimy pożegnać się, zostawiacie je w naszych, dobrych rękach, dzieci sobie poradzą.
Dzieci sobie poradzą... jak przypominam sobie sceny z przedszkola, to czasem rodzice gorzej radzili sobie z rozstaniem niż dzieci. Niektóre mamy przytulają jeszcze swoje pociechy, odchodzą ze łzami w oczach. Młodszy macha mi tylko między jednym słowem do kolegi a drugim, no to pa mamo, możesz już iść.
No to idę.
Gdy ich odbieram po lekcjach, Starszy oznajmia, że jego pani jest bardzo miła, siedzi w ławce ze swoim najlepszym przyjacielem i że z matematyki sobie świetnie poradził z testem.
Młodszy też wydaje się być zadowolony chociaż mów trochę mniej, mamo, tylko najgorsze jest to, że teraz nie mam tych lekcji gdzie jest tylko kilka dzieci w klasie i mieliśmy dziś dużo pisania i też bardzo dobrze zrobiłem math, i wiesz mamo, to było takie eeeeaasyyyyy.
I najlepsze w tym pierwszym dniu jest to, że nic nie mamy zadane. 
Cieszę się, że chłopcy mają taką fajną szkołę.


sobota, 1 września 2018

O powrotach i o kotach

Naładowani pozytywnymi przeżyciami, wrażeniami, spotkaniami, rozmowami, pięknem polskich lasów, łąk, jezior, gór wróciliśmy do domu. Home sweet home...
Rozglądam się po kuchni, która wydaje mi się dużo większa niż była kiedyś, takie złudzenie, odzwyczajenie, bo to przecież wciąż jest ta sama kuchnia, tylko przestrzeni więcej; tu wszystko jest duże, większe.
Rozsiadam się w fotelu z poranną kawą nie musząc nic.
Mamo, a kiedy znów polecimy do Polski?
Chyba ich rozumiem i wiem, że pewnych rzeczy, miejsc, osób nic im tu nie zastąpi, pozwalam więc chłopcom na płacz, smutek i tęsknotę, a potem wspominamy, śmiejemy się i cieszymy wspomnieniami, wszystkimi bez wyjątku.
Mamo, ciekawe czy moi najlepsi koledzy ze szkoły wciąż mnie pamiętają.
Na pewno kochanie, z całą pewnością cię pamiętają.

Przywitały nas w domu dwa kocury, ten mniejszy podczas naszej wakacyjnej nieobecności urósł tak, że gdyby nie zbieżność łat na futrze z tym co pamiętałam sprzed kilku tygodniu mogłabym pomyśleć, że to nie jest ten sam kot. Nie pisałam o nim, to taki maluch, który będąc małą kupką nieszczęścia miał (chyba, raczej a może nawet z całą pewnością) kupę szczęścia i trafił pod nasz dach, inaczej podzieliłby los biednych futrzastych żebraków.

Po dzikich kocurach, które okolice naszego domu traktują chyba w kategoriach swojego terytorium o które walczą i zaciekle bronią, widać było, że sezon wakacyjny, urlopowy, upalny jest w pełni – więc i ze zdobyciem pożywienia musiało być słabo. Wychudzone, wygłodniałe, wpatrywały się w nas wzrokiem pełnym nadziei na coś do jedzenia lub do picia. Osłabiona, brudna Jedzonka ze swoimi dziećmi (Szczurkiem i Bratem Szczurka, który chyba tak naprawdę jest jego siostrą) usiadła przed drzwiami, można jej było żebra policzyć, nie miała nawet siły piszczeć. Przebieguś przestał się pojawiać krótko przed naszym wyjazdem wakacyjnym, a chłopcy nie dopuszczając do siebie myśli, że mogło przytrafić mu się coś złego, tłumaczą sobie nawzajem, że na pewno przeprowadził się na inne terytorium, może nawet się ożenił, Miauczka nie widać już od kilku miesięcy bo na pewno też się gdzieś przeprowadził, Młodszy za nim tęskni bo to był jego ulubiony kot. A ciekawe co się stało z Grubą? Wszystkie dzikie koty na naszej dzielni mają swoje imiona.



Chociaż podczas naszego pobytu w Polsce pogoda dopisała, musimy na nowo przyzwyczaić się do upału, który niestety nie zachęca do przedpołudniowych spacerów a z wyjściem na basen też wstrzymujemy się do czasu aż słońce będzie znacznie niżej na niebie a nawet całkiem zniknie. Przy blasku księżyca i sztucznego oświetlenia wokół basenu chłopcy żartują ze mnie – mamo wskakuj, ale uważaj bo woda jest bardzo zima, mróz! Udają, że się trzęsą. Wskakuję by się ochłodzić, a woda ciepła jak w jacuzzi, tylko bąbelków brak, miałam się ochłodzić a krople potu wyskakują mi na nosie.

Kilka dni później spotykam po południu przy basenie koleżankę z dziećmi - rówieśnikami chłopców. Opowiada mi o swoich wrażeniach z Francji, pierwszy raz była w Europie. Wiesz, że w toaletach, przy sedesie nie było prysznica? A moje dzieci nie umieją sobie do końca poradzić samym papierem toaletowym, na szczęście mój mąż zabrał z domu taki przenośny prysznic, tylko nam się zepsuł po dwóch dniach, ale w jednym hotelu był, tylko woda zimna i weź się taką podmyj. I wiesz co jeszcze? Podobał mi się taki fajny ciepły stand w łazienkach, wiesz, taki na ścianie, nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałam, można było rozwiesić mokre ubrania, ręczniki.
A dla mnie ten wąż zainstalowany w każdej toalecie był czymś nowym, gdy tu przyjechałam, czasem dziwił mnie brak papieru toaletowego w kabinach i wiesz, brakuje mi czasem takiej naprawdę zimnej wody w kranie. A te standy w łazienkach, to wiesz, że u nas coś takiego wisi pod w każdym pokoju pod oknem? Zimą ogrzewamy tym mieszkania. Wy macie w każdym domu klimatyzatory a my kaloryfery.
Naprawdę? Interesujące. I wiesz co? Nie wiedziałam o tym, ale powiedziano nam w hotelu, że trzeba bardzo uważać na złodziei kieszonkowych.
Niestety; a tutaj czasami zostawię plecak gdzieś przy rowerze albo na stoliku przy placu zabaw; mówiłam ci, że czuję się tu bezpiecznie.
I spacerowaliśmy przy takich wąskich ulicach, bardzo ładne, jakby poukładane z kamieni, bardzo ciekawe, zupełnie inne. Tyle nowych rzeczy, tyle innych rzeczy. I tylu ludzi chodzi, nie jeżdżą tylko chodzą. Ty też tyle chodzisz, dużo spacerujesz?
Tak, to znaczy staram się. Tam gdzie można to raczej chodzimy pieszo, na zakupy też, a i torby z zakupami często przynosimy ze sklepu do domu.
Tam we Francji też trzeba wszystko robić samemu, spakować zakupy, zanieść do samochodu, wiesz, bo my przecież tutaj to trochę żyjemy jak Royal Family. Za kilka Riyali możesz mieć zrobione wszystko, spakowane do toreb, zaniesione i zapakowane do auta. Tylko wiesz co? Pokoje jakieś takie małe, a podobno ten w którym mieszkaliśmy był największym jaki mają w hotelu. 
Wiesz, tutaj wszystko jest duże, większe.
Za rok będę wiedziała lepiej jak się przygotować. Zabierzemy ze sobą dwa prysznice.

środa, 6 czerwca 2018

Osobisty post urodzinowy


No i stuknęło.
Cieszę się, że jesteś, że pamiętasz, i tak myślę sobie, że dziś nie potrzebuję wyszukanych formułek, wyniosłych sentencji, bo nawet w tradycyjnym „wszystkiego najlepszego” możemy się rozminąć, gdyż Twoje i moje poczucie tego co dla mnie najlepsze, mogą się wykluczać. Nie od otrzymanych życzeń zależą przecież moje wybory.
Czy byłabym dziś chora gdyby nikt nie życzył mi dużo zdrowia? Czy byłabym tu gdzie jestem gdyby nikt mi nie życzył szczęścia i spełnienia marzeń? Czy wiecznie wkurzałabym się na moich najbliższych gdyby nikt mi nie życzył pociechy z męża i dzieci? Czy byłabym Tomkiem, gdyby więcej osób życzyło moim rodzicom – żeby się chłopak urodził? 

Poza tym urodziny to nie moje święto, to święto tych, dzięki którym tu jestem. 

Gdyby moi rodzice pewnego dnia a może wieczora czy nocy, nie powiedzieliby TAK mojemu istnieniu, gdyby powiedzieli to TAK innego dnia, miesiąca, roku to nie byłabym sobą, to nie byłabym ja. Gdyby mój dziadek nie spotkał babci a pradziadek brababci... Cóż, swoje istnienie tak naprawdę zawdzięczam całej długiej, bardzo długiej historii osób, którzy mogli dokonać innych wyborów a nie dokonali. To dzięki różnym, szczęśliwym i tragicznym zbiegom zdarzeń i sytuacji, które swój początek i drogę zaczęły bardzo dawno temu, dane mi było rozwijać się przez dziewięć miesięcy wraz z biciem serca mojej Mamy i przyjść na świat między jednym meczem a drugim a później przeżyć naprawdę niesłabe czterdzieści lat.
Więc wszystkie najlepsze życzenia, kieruję tego dnia do tych, dzięki którym tu jestem, którzy dali mi życie, którzy się na mnie zdecydowali, bo przecież nie musieli - moim Rodzicom, Mamie i Tacie. Dziękuję, bardzo wam kochani dziękuję.
Jeśli ich spotkacie, przekażcie im życzenia z okazji moich urodzin, a mi, tego dnia wystarczy „dobrze, że jesteś”, pod warunkiem, że naprawdę tak uważasz.

wtorek, 5 czerwca 2018

Kidzania - miejsce dla dzieci


Już jakiś czas temu zabraliśmy chłopców do Kidzanii, miejsca stworzonego dla dzieci a mieszczącego się w jednej z galerii handlowych. Nie mieliśmy wcześniej do czynienia z tego rodzaju formatem, więc też nie za bardzo wiedzieliśmy czego się tam spodziewać. Ot, zostaniemy godzinkę, może dwie jeśli się chłopcom spodoba.
O majgat!



Kidzania to, można powiedzieć małe miasteczko, dwupiętrowe, z różnymi punktami, lokalami, w którym dzieci na około 10-15 minut mogą wcielić się w różne role – pilota, policjanta, strażaka, lekarza, ratownika medycznego, kucharza, kierowcy, artysty, fryzjera, pracownika produkcji, kuriera, reżysera, sprzedawcy albo klienta w supermakecie i wiele innych.
Na dzień dobry udajemy się do banku, żeby wymienić czek w kasie i otrzymać lokalną walutę Kidzosy, wow jesteśmy bogaci. Zobaczmy, co z tą kasą możemy zrobić? Oczywiście wydać.
Pieniądze można łatwo wydać np. w fabryce Coca-Coli, mleka, soków, gdzie dziecko uczestniczy w mikroprocesie produkcji, a na koniec otrzymuje zrobiony przez siebie napój, można zrobić własnoręcznie pizzę, pojeździć samochodem, polatać samolotem ok, symulatorem samolotu, jest tego naprawdę dużo. Przy takim szaleństwie kasa się szybko kończy ale przecież nie możemy już wyjść, przecież nie zobaczyliśmy jeszcze wszystkiego. Okazuje się też, że jest dużo miejsc, w których pieniądze można zarobić – "pracując" w szpitalu, w straży pożarnej, policji, w supermarkecie, na stacji benzynowej (dziecko, które obsługuje dystrybutory na koniec pracy dostaje zarobione pieniądze natomiast dziecko, które samochodem jeździło musi za tę atrakcję zapłacić swoimi kidzosami), przy czym jednorazowo, więcej się wydaje niż zarabia, więc to dziecko decyduje czy go na daną atrakcję stać, czy powinien jeszcze iść gdzieś do pracy. Gdy chłopcy załapują sens i logikę chwytają się wszystkich zajęć, w których można zarobić, później Starszy chce tylko zarabiać a Młodszy już by najchętniej powydawał ;)








W naszej opinii, wszystko jest przygotowane z dużą dbałością o detale, stanowiska pracy i zabawy są naprawdę profesjonalnie przygotowane, nawet wyposażenie gabinetu dentystycznego sprawia wrażenie jakby był w mniejszej skali odwzorowaniem tego co znamy z życia. Mała drukarnia produkuje prawdziwe kartony, które później będą wykorzystane przy produkcji np. soków, a dzieci pracujące w tym czasie w firmie transportowej dostarczają je zgodnie z otrzymaną specyfikacją, tutaj żadna praca nie idzie na marne.
Po jakimś czasie my już jesteśmy zmęczeni i chcielibyśmy wracać ale chłopcy mają jeszcze tyle planów, ostatecznie zostajemy tam znacznie ďłużej niż na początku planowaliśmy a i tak nie spróbowaliśmy wszystkiego.

Następnego dnia rano, chłopcy znikają i bawią się na podwórku, po niecałej godzinie wracają mokrzy, z wypiekami i uśmiechami na twarzy.
Mamo, tato, umyliśmy samochody.
Fantastycznie, dziękuję.
Teraz już nie musicie płacić panu ogrodnikowi, my możemy myć auta i zarabiać swoje pieniądze.

Nie ma wątpliwości, że dzieci najlepiej uczą się przez zabawę. Lekcja odrobiona :)

niedziela, 22 kwietnia 2018

Taif. O wycieczce, która bardzo się udała.


Za nami miło spędzony weekend w Taif. Nauczeni ubiegłorocznym doświadczeniem (o majgat! To już ponad rok minął!) tym razem już w czwartek wieczorem uzbrajamy się w pełen bak, i w miłym towarzystwie zostajemy tam na cały weekend. Weekend ani przez chwilę nie jest leniwy za to męczący, naprawdę miło i przyjemnie męczący.
Nawigacja proponuje chyba trzy trasy, nie należy jej jednak ślepo ufać i mimo wszystko patrzeć na znaki, gdyż w pewnym momencie gdy mapa pokazuje, by wciąż jechać prosto, na tablicach pojawiają się informacje, że to droga tylko dla muzułmanów, musimy więc wybrać drogę FOR NON MUSLIM; pomimo tego, że informacja ta jest na czerwonym, nie tak trudno ją zignorować. Z odczuwalnym wyhamowaniem zjeżdżamy prawie w ostatniej chwili.

Niestety, my nie mamy wstępu do świętego miasta Mekki.

Przez następnych kilkanaście kilometrów mijamy kilka znaków ostrzegających przed zwierzętami gospodarskimi, jak widać niektóre kraje mają swoją wersję tego znaku drogowego.

Chłopcy trochę marudzili, dopytując kiedy w końcu dojedziemy do tego hotelu ;) ale po poważnej rozmowie, nie bez bólu i żalu, zaakceptowali i zrozumieli, że to nie hotel jest celem naszej wyprawy i jeszcze zanim wysokościomierz w samochodzie naszych przyjaciół pokazał prawie 1800m, śmiechom, żartom i zachwytom nie było końca – mamo, jak tu pięknie, bardzo mi się tu podoba, bardzo mnie to zachwyca, mamo czy możemy powspinać się po tych górach, to chociaż po nich pospacerować, a czy możemy w następny weekend znów tu przyjechać?
Już przy pierwszym postoju, Młodszy odkrył w sobie duszę odkrywcy. Zatrzymaliśmy się na parę minut, gdzieś na poboczu, nieopodal wzniesień, kamieni i jakiejś niedokończonej budowli i tam nasz syn odnalazł fragmenty kości czaszki jakiegoś zwierzęcia, jeszcze z zębami. Mamo, możemy pojechać jeszcze raz w te góry, żebym mógł poszukać kości? Bardzo chciałbym zostać „arcychologiem” i bardzo marzę, żeby odnaleźć prawdziwą czaszkę, taką ludzką. Nie mam pewności, czy takie marzenie dobrze świadczy o nas jako rodzicach.

Chłopcy spokojnie mogli dać upust swojej nowej pasji, gdy pojechaliśmy zobaczyć stary turecki fort (który kilka lat temu został odbudowany), miejsce, jak dowiedzieliśmy się od napotkanego tam przy okazji przewodnika ma około 250 lat, natomiast skrywa dużo starsze skarby - wyryte w kamieniu starożytne rysunki, które jak powiedział nam przewodnik mogą liczyć nawet około 3000 lat. Wow! Tego właśnie dzieciom było trzeba, nasi „eksplorerzy” ruszyli do akcji poszukiwania rysunków na kamieniach - małpy, kozy, jaszczurki... Tu,  nawet zardzewiałe stare puszki czy kapsle wydawały się być dla nich drogocenniejsze niż złoto czy diamenty. Podejrzewam, że ten kraj, do którego nie jest wcale tak łatwo wjechać kryje naprawdę dużo skarbów; kto wie, może Młodszy będzie mógł kiedyś wrócić tu kiedyś z jakąś arcychologiczną ekspedycją? Chyba, że jednak zostanie chemikiem albo youtuberem albo jubilerem, chociaż - jak twierdzi - wszystkie te zajęcia można ze sobą pogodzić. 








Na sam koniec, dumni, czerwoni na twarzach chłopcy przybiegli z prawdziwym skarbem – zobaczcie co odkryliśmy! To starożytny dysk! 

Poczułam się starsza od Kleopatry ;-)

Tak jak do mnóstwa dzikich, ulicznych kotów w Jeddah się już przyzwyczaiłam, to tutaj zobaczyliśmy więcej dzikich małp niż kotów. Zatrzymaliśmy się w miejscu, gdzie chłopcy za niesymboliczne dziesiątki Riyali mieli okazję przejechać się na grzbiecie wielbłąda i w tym samym też miejscu spotkaliśmy żerujące na przyjezdnych nie tylko stada dzikich małp, lecz także lokalnych przedsiębiorców z torbą wypchaną reklamówkami z marchewkami, za symboliczne 10 SAR. 



Kolejny przystanek - plantacja róż, żałuję, że zapachu, który poczułam wychodząc z auta nie da się uwiecznić na zdjęciu, duża ilość małych, nierozwiniętych jeszcze, różowych kwiatków ma dużą moc i w powietrzu czujemy wspaniały, delikatny z jednej strony a zarazem silny, przepiękny zapach róż. Chłopców jednak najbardziej zainteresowały leżące obok narzędzia ogrodnicze, i prawdopodobnie gdybyśmy zostawili ich z nimi dłużej zrobiliby jakich archeologiczny wykop. Mamo, możesz mi kupić takie same narzędzia jak na tej plantacji? Taki jakby sierp. 
Czeka nas chyba wyprawa do sklepu z narzędziami ogrodniczymi.

W samym mieście Taif musimy wierzyć nawigacji, w sumie to, można też wierzyć znakom, pod warunkiem, że się umie czytać znaki.

Udajemy się do ładnego, dużego parku, który pamiętamy z naszej ubiegłorocznej wycieczki, tym razem odbywa się tam Festiwal Róż. Tłumy ludzi nie pozwalają nam cieszyć się urokami tego ładnego parku, więc przechadzamy się jeszcze wśród różanych stoisk, szybka rundka wokół parku, arabska kawa, lody i decydujemy się wracać.



Następnego dnia w drodze do parku wodnego zatrzymujemy się w różanej fabryce. Gdy patrzę na instalacje przypomina mi się książka „Pachnidło”; chłopcy zamiast poznawać nowe miejsce najchętniej by założyli maski tlenowe, z powodu intensywnego, nie do wytrzymania przez nich zapachu rozchodzącego się przy okazji wydobywania esencji różanej, szybko ewakuują się na zewnątrz. Mam nadzieję, że nie pozostanie to ich traumą na całe życie, bo gdy w domu używam zakupionego kremu o intensywnie pięknym zapachu róż, najczęściej słyszę od moich chłopców mamo co tak śmierdzi, albo – z raczej skrzywionym wyrazem twarzy - mamo co to za dziwny zapach? Mamo, czy to znowu te róże?
Nie spodziewam się w takim razie dostać od nich żadnego bukietu róż, pocieszam się jednak, że te kwiaciarniane nie pachną aż tak intensywnie, więc kto wie ;-)




Ponieważ kobiety nie mają wstępu do tego parku wodnego, zostawiamy tam męskie towarzystwo i udajemy się kolejką linową na tę samą górę, z której dopiero co zjechaliśmy, tam zjadamy obiad, panom zamawiamy pizzę na wynos i wracamy na dół. Przejażdżka okazuje się o wiele mniej straszna niż moje wyobrażenie o niej. 





Młodszy jest niepocieszony, gdy okazuje się, że już pora wracać do domu i że nie będzie już miał okazji poszukać kości, mamo ale spakowałaś i nigdzie przypadkiem nie wyrzuciłaś tych kości które znalazłem?
Przy pamiętliwości moich dzieci (tak, tak, to po mamie), jakże bym śmiała... ;-)
Obiecuję więc chłopcom, że latem w Polsce pojedziemy w góry i do kaplicy czaszek. Młodszy: to ja poproszę pana z kaplicy, żeby pozwolił mi jedną zabrać. 
O majgat! 

czwartek, 8 marca 2018

Sto dni


Gdy trochę miesięcy temu Pan Mąż kupował tu auto, okazało się, że jego właściciel był nauczycielem w szkole, do której teraz chodzą chłopcy. Uspokajał nasze ówczesne obawy, przekonując, że po trzech miesiącach chłopcy zaczną zawierać znajomości, mieć szkolnych przyjaciół, po pół roku będą już się komunikować, a po roku zaczną nawet poprawiać nasz angielski.
Dziś mogę śmiało powiedzieć, za jakimś starym dowcipem o bacy – prorok jaki czy co?
Czy to na placu zabaw, czy gdzieś na zajęciach, nie przychodzą już do nas z zapytaniem – a jak się mówi po angielsku...? Prosto, używając nieskomplikowanego zestawu słów i zwrotów ale po prostu - rozmawiają.
Niedawno Młodszy próbował wytłumaczyć mi różnicę w brzmieniu trzech głosek, które w moim wykonaniu wychodzą tak samo a on wymawia je z jakimś takim „frazesem” i jedno „u” czy „o” w zależności od słowa potrafi wypowiedzieć na różne sposoby, przy czym dla mnie jest to jak mission impossible, słyszę różnicę ale wypowiedzieć nie potrafię. Mamo, ale posłuchaj i teraz powtórz, przecież to proste. Taaa...
Po zimowej przerwie, można w sumie powiedzieć – po ciepłych feriach zimowych, mieliśmy spotkania podsumowujące z nauczycielami, drugie takie w tym roku szkolnym. Nie wiem jak wywiadówki wyglądają w polskich szkołach, nie wiem nawet jak wyglądały, gdy ja byłam uczennicą, lecz w naszej szkole takie spotkania, które nazywają się Teacher-Children-Parent Conference, trwają przez kilka dni. To trójstronne spotkania, trwające po 20 minut indywidualnie z każdym nauczycielem (w zależności od potrzeb), w których uczestniczy nauczyciel, dziecko i rodzic(e), w trakcie których rozmawiamy z dzieckiem, o dziecku i ono ma szczególnie ważny głos w tej rozmowie. Każde dziecko i jego rodzeństwo mają szereg spotkań z różnymi swoimi nauczycielami tego samego dnia, my mieliśmy ich w sumie pięć, trzy u Młodszego i dwa u Starszego.
Młodszy był mocno podekscytowany, cieszył się na myśl, że będzie mógł mi wszystko pokazać, opowiedzieć, zademonstrować, szczególnie, że jego spotkania zaczęliśmy od ulubionego „magicznego pokoju” z panią, z którą ma indywidualne zajęcia czytania i pisania. Z ogromną dumą pokazywał swoje rekordy w czytaniu, postępy w nauce pisania, ulubione gry i zabawy.
Nauczyciele wypowiadali się pozytywnie, pełni uznania dla obu chłopców, ich zapału, ciężkiej pracy i dużych postępów, jakie zrobili od początku roku szkolnego. Wciąż dużo pracy przed nami, ale z takim wsparciem, jakie otrzymujemy ze strony szkoły z pewnością jest łatwiej.
Nauczycielka klasy mówiła, że w porównaniu z początkiem roku, Młodszy teraz aktywnie uczestniczy w zabawach z innymi dziećmi oraz wypowiada się w trakcie zajęć. Opowiedziała jak kilka dni wcześniej, po dodatkowych zajęciach dołączył do klasy, w której akurat dzieci poznały historię psa o imieniu Charlie i wszedł do klasy w momencie gdy padło pytanie - kim jest Charlie? Nie sądziła, że zabierze głos, szczególnie, że nie słyszał tej opowieści od początku. Na co on, jak stał, tak całym zdaniem odpowiedział, że Charlie to chłopiec, który mieszka z rodzicami i dziadkiem i wygrał ostatni złoty bilet do fabryki czekolady. Nauczycielka była pod wrażeniem jego skojarzenia oraz tego, że pięknie opowiedział to pełnymi zdaniami. Akurat film o chłopcu, który wygrał złoty bilet do fabryki czekolady obejrzeliśmy kilka tygodni wcześniej, gdy Starszy przyniósł tę historię ze szkoły.
Cóż, wszystko się dzieje po coś.

W ubiegłym tygodniu Młodszy przyniósł ze szkoły pismo, że z okazji 100 dni w szkole odbędzie się w klasach Y2 parada, z prośbą by przebrać dzieci za kogoś, kto ma sto lat. Gdy mu to przeczytałam, początkowo się rozpłakał, mówiąc, że on nie chce siedzieć w szkole przez 100 dni, zresztą obaj chłopcy nie od razu chcieli uwierzyć, że już minęło sto dni ich nauki. Przecież sto to tak dużo, nie tak dużo jak ich ulubiony centylion, ale sto dni to naprawdę bardzo, bardzo, bardzo długo.
Młodszy stwierdził, że on nie chce być starym człowiekiem, zaproponowałam by przebrał się za coś co ma sto lat, na co Starszy z miejsca wymyślił, że żółw żyje 100 lat. Nie byłam pewna, czy o to chodziło inicjatorom, bo mieli się jednak przebrać za someone, a czy żółw to someone czy raczej something? Nie było innej opcji, sam ozdobił swoją skorupę i został żółwiem. Rodzice pozostałych dzieci wykazali się ogromną kreatywnością, dzieci zamieniły szkolne podwórko w tętniący życiem, radosny, kolorowy i bardzo uroczy dom starców. Nie byłam pewna, czy Młodszemu nie będzie jednak przykro, że jako jedyny będzie odstawał od formatu, ale on wydawał się być z tego powodu dumny, mówiąc jeszcze wieczorem przed pójściem spać – mamo, byłem jedynym żółwiem, wszyscy się tak staro poprzebierali, a tylko ja przebrałem się za żółwia. Żółwia, który na dodatek miał nie sto a pięćset lat.


Mamo, za ile dni polecimy do Polski?
Jeszcze jakieś 100 dni.
Naprawdę? Tak szybko? 
*
Mamo? Czy dziś zostały już tylko 99 dni do naszego wylotu?
Tak, a jutro będzie to już 98.