Niektóre galerie
handlowe, czyli mall, są ogromne, są tak duże, że
prawdopodobnie zmieściłyby w sobie Arkadię, Galerię Krakowską,
Warmińską i może coś jeszcze. Same strefy zabaw dla dzieci
nierzadko są wielkości supermarketu.
Co wcale nie oznacza, że
lubię tam spędzać czas.
W sobotni poranek,
wybraliśmy się do jednego mniejszego „molla”, żeby zrobić
większe zakupy w tamtejszym Carrefourze (btw. logo tej sieci w tym
konkretnym sklepie zostało, z powodów powiedzmy, politycznych
zmienione). Biorę listę zakupów sporządzoną dzień wcześniej
(polecam), sprawdzam: najbliższy prayer time (czas modlitwy)
za godzinę czterdzieści, powinniśmy dać radę.
Plan logistyczny,
zostawiam Pana Męża z chłopcami w strefie z elektroniką a sama
mknę by szybko zlokalizować, rozpoznać i wrzucić do wózka to, co
chcę kupić.
Płyn do płukania, do
mycia naczyń, do płukania zębów. Zbaczam z trasy, gdy kątem oka
dostrzegam strefę damskich tematów, kolejne podejście – sorry
panowie, możecie ominąć to zdanie do końca i trzy następne też.
Od kiedy tu jestem w każdym sklepie próbuję (jak do tej pory
bezskutecznie) je znaleźć, bo dużym problemem okazuje się tutaj
kupienie tamponów. I nie wiem, naprawdę nie wiem dlaczego. Z obawy,
że zapytani panowie z obsługi sklepu mnie nie zrozumieją lub nie
będą w stanie mi pomóc, nawet nie pytam.
Spotykam moich panów w
połowie listy, zegarek mówi, że czasowo jednak troooochę się
zeszło, jakieś osiemnaście minut do modlitwy, ruszamy do strefy
warzywno-owocowej. Uśmiechnięty pan z obsługi stoiska z bakaliami
pyta how are you? Gestem zaprasza do wyboru spośród
szerokiego wachlarza dobrodziejstw, które tam się znajdują.
Starszy znajduje swoje ulubione orzechy na mądrość, ja potrzebuję
tylko migdały i pestki z dyni. Pan wyciąga na łopatce kilka sztuk
i daje mi spróbować. Good. Po jednym pudełku. Drugi pan z
obsługi pyta – half kilo? Niech będzie i pół kilo. O
majgat! Gdy widzę cenę kilograma dyniowych pestek nadrukowaną na przyklejonej do pudełka etykiecie cieszę się, że pudełko pomieściło tylko 250g.
Dziękuję, to wszystko. Pan wyciąga na łopatce coś do spróbowania
i częstuje chłopców, Młodszy się krzywi, Starszy – mniami.
Cokolwiek to jest, dla finansowego bezpieczeństwa proszę o 20 deko.
Makadiamia cheese. Smaczne, lecz odchodzę bo zaraz dam się
namówić na coś jeszcze.
Przygasają wszystkie
światła. Prayer time.
No, to mamy teraz duuużo
czasu – mówi Pan Mąż. Przez chwilę przebiega mi po głowie
pytanie, kiedy chłopcy ostatnio byli w toalecie, lecz nie wypowiadam tego głośno, bo ostatnie czego teraz potrzebuję to – mamo siku.
Mamy czas, więc z dużym
zapasem spokoju realizuję i odhaczam kolejne punkty z listy, Starszy
pomaga mi i skreśla to co już mamy, za każdym razem dopytując
kiedy skreślimy już wszystko, Młodszy natomiast pomaga w
wybieraniu. Wysyłam Pana Męża po szczypiorek, za chwilę i tak
ląduję obok niego w poszukiwaniu zielonej pietruszki, bardzo ładna,
biorę dwa pęczki. Ponieważ nie ma tu stoisk do samodzielnego
ważenia towarów, pan/pani obsługujący wagi wróci na swoje
miejsce dopiero jak światła rozbłysną na nowo. Po piętnastu
minutach widzę kolejkę, która już zaczyna się tam tworzyć,
dziesięć minut później robi się już gęsty wianuszek. Oj,
będzie się działo. Mamy wszystko, czekamy drepcząc po sklepie,
nie wykazując oznak zniecierpliwienia by chłopcy nie zauważyli, że
znów trafiliśmy na modlitwę. W końcu robi się jaśniej,
pracownicy zaczynają powroty do swoich stanowisk. Mały tłum,
jedna waga. Pan Mąż bierze na siebie dopchnięcie się do ważenia,
zostawiamy go przy kasie i zabieram chłopców na górę do strefy
kulinarnej.
Pytam czy te kurczaki w
zestawie są pikantne? Pan mówi – dziewięć riyali. Poproszę DWA
zestawy, NIE pikantne dla dzieci, nie pikantne. Osiemnaście riyali.
Po dziesięciu minutach odbieramy swoje kurczaczeczki i fryteczki,
chłopcy wybierają stolik. Smacznego. Jak byk na opakowaniu
wymalowane papryczki z napisem
spicy, przegryzam
kurczaka, który tu akurat jest prawdziwym kawałkiem kurczaka a nie
jakimś zlepkiem połączonych, zmielonych kawałków czegoś tam,
pali mnie język, mniami. Nie, nie idę z reklamacją bo albo ja nie zostanę zrozumiana albo mnie nie zrozumieją ;-) Chłopcom pozostają więc frytki. Prawie
kończymy, gdy do naszego stolika podchodzi jakaś całkiem
zamaskowana pani i mówi niezbyt przyjemnym głosem – no family
i wskazuje całą ręką stoliki w drugiej części strefy. Dopiero teraz rozglądam się i widzę wokół nas
pięć innych stolików zajętych tylko przez mężczyzn. Normalnie
by mnie to nie zdziwiło ani nie zastanowiło, ale tutaj jednak
powinno. Pan Mąż pyta gdzie idziemy, Młodszy tłumaczy –
przenosimy się do innego stolika bo tam nie możemy siedzieć. Widzę
zdziwienie na twarzy Pana Męża, ale ok. Przynosi mi i sobie po
bulgoczącej jeszcze zupie.

Przy stoliku po długiej
przekątnej siedzi jakaś całkowicie zamaskowana pani, wiesz, to
chyba tamta kobieta była. Nie wiem po czym ją poznałam. Za chwilę
widzę jak (chyba) z oburzeniem mówi coś do mężczyzny, w pobliżu
damskiej toalety, który (chyba) oburzony odchodzi a w tym czasie
jakaś kobieta z dwójką dzieci siada tam, gdzie my siedzieliśmy
jeszcze niedawno. Zamaskowana pani wstaje, pokonuje czterdzieści
kroków w jedną stronę i wskazuje tamtej kobiecie tę stronę na
której my się teraz znajdujemy, tamta zabiera wózek, dzieci,
przesiada się bliżej nas. Zamaskowana pani pokonuje kolejnych
czterdzieści kroków by wrócić na swoje miejsce. Trochę się
śmiejemy, bo dla nas ta sytuacja jest podszyta jakimś komizmem, ale
ok.
Podchodzę do McDonalda
po lody dla chłopców, staję przed kasą z tabliczką women,
a pan kasjer zaprasza mnie do kasy obok. Mówię, ale tu jest women
a tam men, a ja jestem woman. Pan się uśmiecha,
przymyka oko i pokazuje gest ręką, i mówi that's ok, no
problem. Pyta co podać, czy waniliowy czy z polewą, skąd
jestem, czy w kubeczku czy w wafelku, mówi dwa riyale. Mówię, że
chciałam dwa lody, on tak, ok, dwa riyale. Upewniam się, że dobrze
usłyszałam i zrozumiałam, czy jeden lód jeden riyal? Tak, tanio,
prawda? Śmieje się, ja dziękuję i odchodzę. Bye.
Kończę zupę, chłopcy
wykańczają lody, wstajemy, zamaskowana pani podnosi się ze swojego
stolika i przechodzi jakieś osiemdziesiąt kroków, podchodzi do
mężczyzny siedzącego samotnie przy małym stoliku i wskazuje mu
strefę w której my siedzieliśmy na samym początku. Jak kawaler
sam, bez rodziny to pewnie go wygania z family section. Myślę
sobie - ordnung muss sein. Do
tej pory, na szczęście nie miałam do czynienia z tutejszą policją
religijną, o której sporo już słyszałam, więc jeśli mają w
swoich oddziałach także kobiety, to musiała być jedna z nich,
choć bardziej podejrzewamy, że to raczej taki samozwańczy
porządkowy. Z drugiej strony, gdy ktoś się
źle zachowuje czy brzydko odzywa to Pan Mąż też zwraca mu uwagę.. Prawda? Prawda, mimo wszystko i tak się śmiejemy.
Wracamy do domu,
rozpakowuję milion reklamówek. Wgryzam się w pietruszkę, feeee,
która okazuje się nie być pietruszką, smakuje zupełnie
niepodobnie i nie do końca ten smak mi pasuje. Ehh, mam tego dwa
pęczki. Ceremonialnie, wręcz z poważaniem i poszanowaniem odkładam
na półkę drogocenne pestki z dyni.
Ceneo. Wow. Pytam Pana Męża
czy na najbliższy weekend do Polski ma też w pakiecie normalny
bagaż czy tylko podręczny?
Mam. 20 kilo bagaż.
Czy będziesz mógł
przywieźć mi jedzenie - pestki z dyni, słonecznika i kaszę
gryczaną i jaglaną?
Ok.
Zamawiam. Osiem i pół
kilo. Za wszystko płacę mniej niż tutaj kosztuje kilogram
dyniowych pestek. O majgat!