Od niedzieli mamy ferie, bez śniegu, bez śnieżek, bez sanek, bez bałwana.
Śnieg nie jest konieczny, ważne jest, że nie idziemy do szkoły i nie
pójdziemy do niej przez najbliższy tydzień. Mała rzecz, a cieszy. Niezmiernie. Co nie znaczy, że mamy całkowicie wolne.
Nadrabiamy angielski, przerabiamy polski, swoją drogą podziwiam
(choć nie wiem, czy jest to właściwe słowo) rodziców, którzy
decydują się na uczenie swoich dzieci w domu. Moje dziecięce
marzenie by zostać z nauczycielką, zdecydowanie minęło się po
drodze z predyspozycjami.
Wczoraj natomiast,
Nauczycielka chłopców zaproponowała zaległą lekcję u niej w compoundzie, po południu.
Nie wiem czy jest dobrą
nauczycielką, ale podoba mi się jej podejście i zrozumienie, że
dzieci to przede wszystkim dzieci, których nie da się na siłę
nauczyć, nie da się przeskoczyć pewnych barier i ograniczeń, nie
da się przeładować programem i materiałem, bo jak by nie było –
co za dużo, to i świnia nie zje.
Lekcja zaczęła się od
relaksu w basenie.
Młodszy: swimming,
yes, swimming!
Gdy
skończyła się część relaksacyjna i dzieci poszły się uczyć,
ja zostałam nad basenem ze słońcem, kawą, grubą, acz literacko
ambitną cegłą i w pełni oddałam się temu, co niektóre tygryski
lubią najbardziej. Chwilo trwaj, trwaj!
Po
chwili, znaczy się po wielu, wielu, wielu chwilach – o czym
uświadomił mnie zegarek - przyszły dzieci; w międzyczasie trochę
popisały, posłuchały, pooglądały zwierzątka w tutejszej
zagrodzie. Nauczycielka zaproponowała, żeby jeszcze pójść na
boisko bo są tam dzieci, którym ona chciałaby przedstawić
chłopców. Będzie szansa przećwiczyć – what is your name? My
name is...
Zarówno
Młodszy jak i Starszy zaprotestowali, że nie chcą iść na boisko
bo dzieci tam będą grały w soccer a oni nie lubią grać w
soccer.
Chłopcy,
nie musicie grać, chciałabym tylko, żebyście zapoznali się z
nowymi kolegami.
Nauczycielka
wtajemniczyła trzech małych piłkarzy, że chłopcy dopiero uczą
się angielskiego i jeszcze mało mówią. Starszy – zupełnie jak
nie on – stał jak za karę na apelu, wyprostowany, z opuszczoną
głową, przebierając palcami lewej ręki, tak jakby chciał, żeby
go tam nie było. Podeszła grupka innych dzieci, trochę
starszych od naszych, chłopcy, dziewczynki, przedstawili się,
zaproponowali zabawę w berka – i chłopcy, już w swoim żywiole,
zaczęli szaleć. Gdy zabawa się skończyła, podeszli do nas,
staliśmy obok bramki do której grali trzej mali piłkarze, których
poznaliśmy na początku. Starszy zapytał czy mógłby tylko
spróbować, czy on będzie umiał w to grać. Jasne! Młodszy pobiegł
za nim. Każdy strzelony gol to było przybicie piątki z kolegami i
skoki z radości.
Spojrzałam
na zegarek, musimy wracać, żeby zdążyć na wizytę u stomatologa.
Bye, bye!
Starszy
był smutny i niepocieszony, bo jest tak fajnie i on chciałby
jeszcze pograć.
A
widzisz, chyba jednak trochę lubisz ten soccer.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz