piątek, 24 marca 2017

O wyjściu z klatki

Różne kobiety, z którymi tu rozmawiałam, z różnych krajów, czy to z Australii, Holandii czy Francji odczuwają ten sam brak co i ja. Brak swobody, na którą możemy sobie pozwolić w naszych krajach, czyli, żeby chociaż móc wsiąść do swojego auta - za kierownicę, ewentualnie do autobusu, tramwaju, metra, jakiejkolwiek komunikacji miejskiej i pojechać tam, gdzie chcemy jechać. Tak, właśnie tego, brakuje mi najbardziej. Chociaż nasz compound jest duży, oferuje to, co sprawia, że życie tutaj nie jest mocno uciążliwe, to jednak nie da się uniknąć porównania do klatki, czasami śmieję się, że czuję się jak więzień w bardzo wygodnej celi, której - tak naprawdę - nie zamieniłabym teraz na nic innego.
Procedury i formalności, przez które musieliśmy przejść by móc przylecieć do Pana Męża, zajęły nam około trzy, nieskończenie długie miesiące. Z rozmów z innymi kobietami wynika, że dokładnie tyle to trwa w większości przypadków, chyba, że np.: każdy z małżonków jest innej narodowości, na dodatek jedno z nich posiada paszport innego kraju niż ten, w którym obecnie mieszka, a na dodatek wzięli ślub w zupełnie innym kraju, na innym kontynencie. Dokumenty, pieczątki, tłumaczenia, tłumaczenia tłumaczeń. Długa, stroma wspinaczka pod górę, podczas której można stracić morze cierpliwości i wylać stado łez, więc cieszę się, że nasza sytuacja była zwyczajna, standardowa. Tak więc, niedawno, po licznych przepychankach związanych ze swoją skomplikowaną papierologiczną sytuacją, do kolegi Pana Męża dołączyła jego żona. Ponieważ nie jestem wiele starsza od jej najstarszych dzieci, więc równie dobrze mogłaby być koleżanką moich rodziców. Szybko ją polubiłam, sympatyczna, asertywna, z głową tam gdzie powinna być głowa i z takim podejściem do życia jakie lubię, więc nasza różnica wieku zupełnie nie robi różnicy. Umówiłyśmy się na mały, babski „wypad na miasto”. 
Do tej pory, pomimo chęci, za mury naszego compoundu samotnie wybrałam się tylko raz, nie dlatego, że nie wolno, owszem można, ale zawsze raźniej jednak z kimś.
Nasza wyprawa to nie duża, ekstremalna eskapada, tylko zwykła wycieczka pieszo do pobliskiego sklepu, znajdującego się poza compoundem, niecały kilometr od naszego domu. Wielkie mi co? Dla mnie to naprawdę było coś :) Nasi mężowie oczywiście sugerowali, że przecież możemy wziąć taksówkę, pojechać gdzieś dalej, bo przecież kierowca nas zawiezie. Owszem mogłybyśmy, ale nie w tym rzecz, nie o to chodzi. Stwarzamy sobie taką namiastkę swobody, niezależności, czegoś, co jest tylko w naszych rękach, w naszych nogach, bez uzależnienia od żadnego mężczyzny, chociażby od kierowcy taksówki. Minęłyśmy budkę strażników, jesteśmy poza compoundem! Na twarzy poczułam wiatr wolności. Ok, tak naprawdę, to nie był wiatr wolności, to był zwykły chłodny wiatr, bo tego dnia nie było mocno gorąco, w każdym razie poczułam: wow – zrobiłyśmy to :) 
Sklep znajduje się po drugiej stronie ulicy, za jakieś kilkaset metrów; niby łatwizna a jednak „najciekawsza” część naszej wyprawy miała się dopiero zacząć. 

Ludzie tutaj spacerują rzadko, więc minęło nas pięć taksówek, które trąbiąc i zwalniając pytały czy nie potrzebujemy transportu. Ponieważ ludzie tutaj spacerują rzadko, więc żeby przejść na drugą stronę nie wystarczy dojść do przejścia dla pieszych, dlaczego? Bo nie ma. A przynajmniej nie ma na naszej ulicy, na sąsiedniej chyba też nie. Trzypasmówka z każdej strony, o tej porze dnia niezbyt tłoczno, ale nie pusto. Auta (poza zwalniającymi obok nas taksówkami) poruszają się szybko. Obserwujemy, czekamy na jakąś lukę: za tym białym! O nie, ten czarny za nim jest za szybki. Czekamy. Teraz? Nie, jeszcze nie. O zaraz, teraz, raz-dwa! Podciągamy abaye odsłaniając nogi poniżej kolan. Go! Docieramy do pasa zieleni pośrodku ulicy, chwila oddechu, ruch z drugiej strony jest większy, obserwujemy, czekamy. Powtórka z rozrywki. Go! Docieramy do chodnika, jakiś mężczyzna śmieje się na nasz widok, my śmiejemy się z siebie. Nie kupujemy dużo, bo przecież musimy jeszcze z tymi torbami wrócić tak jak przyszłyśmy. Jest śmiesznie, jest miło. Umawiamy się na taką samą wyprawę w przyszłym tygodniu.

Następnego dnia wybieram numer taxi w compoundzie. Do tej pory trafiałam na dwóch dyspozytorów, jeden z nich, z którym rozmawiałam najczęściej, w miarę rozumie to, co do niego mówię, natomiast ja nie do końca łapię jego arabsko-angielski. Podaję dokąd chcę jechać, skąd ma mnie zabrać, a on tę informację przekazuje kierowcy. Nigdy nie wiem, czy to co powiedział zanim się rozłączyłam znaczyło, że kierowca będzie za chwilę, za kilka a może za kilkanaście minut. Czekam w cieniu, podjeżdża kierowca, pyta hospital? Ok, wychodzi na to, że tym razem bawiliśmy się w głuchy telefon, mówiłam przecież - medical laboratory. Mówię – Kind Abdulaziz Road. Pokazuję mu adres na telefonie, powoli jadąc, z zakłopotanym wyrazem twarzy, wgapia się w mój telefon – o majgat! Dzwoni gdzieś. Zanim odezwie się jego rozmówca, pokazuję mu trasę w google maps, z jeszcze większym zakłopotaniem patrzy, w międzyczasie odzywa się głos w jego słuchawce, nawijają obaj, potem nawija już tylko tamten, zaczynają jakby krzyczeć, w pewnym momencie kierowca rzuca telefonem w podłogę, łapie mój, pyta: madame, start? Uruchamiam nawigację.
W aucie robi się śmiesznie, jadę z kierowcą z którym, poza prostymi komunikatami, nie jestem w stanie się porozumieć, ja nie rozumiem po arabsku, on nie rozumie po angielsku, tym bardziej nie rozumie też nawigacji gadającej po polsku, dobrze że gadanie jest tylko dodatkiem do obrazu. Dojeżdżamy. 
Na szczęście zrozumiał, żeby na mnie poczekać. 
Wracamy.


Wieczorem przeglądam papiery, nawet jeśli w zamiarze miało znaczyć to coś zupełnie innego, to daję się przekonać jednemu z rachunków, że wcale dużo nie wydałam :)

czwartek, 9 marca 2017

Star of the week

W szkole co tydzień, w nagrodę za: A (naukę) + B (zachowanie) + C = całokształt, jedno dziecko dostaje tytuł Star of the week. W ubiegłym tygodniu Starszy został taką Gwiazdą :) jak się okazało, tytuł zobowiązuje, bo i świętowanie tej nagrody trwa przez cały tydzień.
Musieliśmy przygotować tablicę ze zdjęciem dziecka, umieścić tam takie informacje jak: jego ulubiony – kolor, przedmiot w szkole, zabawka, jedzenie, najlepszy przyjaciel oraz dokończyć zdanie: gdy dorosnę, to zostanę... na co Starszy z miejsca odpowiedział kotem. To pozwala przypuszczać, że raczej nie ma dużego wyobrażenia na temat dorosłości, i tego czym albo kim możemy się stać. Może to i lepiej.
Jednego dnia dziecko przynosi do szkoły coś swojego ulubionego do jedzenia, mały poczęstunek, żeby podzielić się z innymi dziećmi, kolejnego dnia jakieś kolorowanki, a na ostatni dzień swego gwiazdorzenia, na godzinkę albo dwie, przychodzi do szkoły rodzic. Czyli ja. I prowadzi zajęcia z całą klasą. O majgat!
Pani Nauczycielka zdradziła mi, że niektórzy rodzice traktują to wyróżnienie bardzo poważnie, niektórzy wręcz zabiegają o to. Jedna z mam tak się przejęła pewnego tygodnia, że jej Gwiazda codziennie albo przynosiła innym dzieciom jakieś małe prezenciki, albo mama przygotowywała poczęstunek, graniczący raczej z ucztą. Takie święto.
Dopiero wtedy zrozumiałam. Naszego drugiego tygodnia w szkole Starszy wrócił z torebką słodyczy, następnego z kolorowanką i farbkami, kolejnego z dużym czerwonym długopisem z Zygzakiem McQueenem, a ostatniego dnia z balonikiem i słodyczami. Zapytany odpowiadał, że to wszystko od jednego chłopca, choć nie bardzo jeszcze wówczas rozumiał (ani tym bardziej ja), po co, jak i dlaczego.
Na to wspomnienie, tak sobie myślę, że podeszłam do tematu zbyt nieprofesjonalnie ;-)
Bycie nauczycielką przez kilka chwil jednego dnia, ostatecznie utwierdziło mnie w pewności, że zawód nauczyciela to nie było dobre marzenie. Ciężko jest chcieć być kimś w przyszłości albo wiedzieć kim się chce zostać, mając zaledwie kilka lat. Może to i dobrze, że na razie Starszy chce zostać kotem.
Pani Nauczycielka poprosiła mnie tylko, żeby te zajęcia dla dzieci nie były zbyt trudne, zbyt wyszukane, żeby nie musiały nic wycinać ani malować farbami :D Just simple. Ok?
Nie powiem, że podeszłam do tematu na luzie, bo tak nie było. Stresowałam się wystąpieniem przed grupą dzieci, do których miałam mówić w nieswoim języku ;-)
Wysiliłam mózgownicę i sama, własnoręcznie przygotowałam proste rebusy :) każde dziecko chciało rozwiązać. Sukces!



Wyszukałam też szablony chłopca i dziewczynki, które rozdałam dzieciom i każdy musiał namalować tam siebie, napisać swoje imię i coś swojego ulubionego. Nastała cisza. Wszystkie dzieci pilnie zabrały się do pracy a Pani Nauczycielka nie mogła przestać dziękować, że wybrałam coś tak nieskomplikowanego. Potem (chciałam powiedzieć - powiesiliśmy wszystkie dzieci, hehe, ale właśnie zdałam sobie sprawę jak to zabrzmiało), powiesiliśmy prace wszystkich dzieci na tablicy magnetycznej, próbując znaleźć podobieństwa, wspólne ulubione rzeczy. W pewnym momencie zapanował lekki chaos, część dzieci chciała coś domalować, poprawić, zabrać do domu albo pobawić się swoją postacią z kimś innym.
Strzałem w dziesiątkę okazała się zabawa, którą przedstawiliśmy jako ulubiona niekomputerowa gra naszej Gwiazdy, czyli moje wspomnienie z dzieciństwa – papier-kamień-nożyce :D Każdy chciał zagrać, każdy chciał zagrać ze mną, i każdy kto ze mną wygrał ogromnie się cieszył :)

Nie trzeba było fajerwerków a ja odniosłam wrażenie, że dzieci naprawdę dobrze się bawiły :) i ja trochę też, ale tego dnia wyszłam ze szkoły zmęczona jak nigdy :)

środa, 8 marca 2017

Post towarzyski

Zmobilizowana przez moje ulubione Sąsiadki, postanowiłam coś napisać, a właściwie dokończyć to co zaczęłam. Nie wiem czy sumienność była zawsze moją mocną czy słabą stroną ale odkładanie czegoś bo coś, to tak, zdecydowanie zdarza się.

Zrobiło się nam tu trochę towarzysko. Mieliśmy nawet pierwszych gości, zaprosiliśmy po szkole dwóch braci, z których jeden chodzi do klasy ze Starszym, a drugi z Młodszym. Na dodatek ich mama jest bardzo miłą, sympatyczną (tutejszą) kobietą i nie dość, że szybko znalazłyśmy wspólny język, to okazało się, że mamy trochę wspólnego. W trakcie plotkowania o naszych mężach i teściowych, zauważyłam również pewne podobieństwa między naszymi mężami. Mama chłopców ma fajny dystans (pamiętam, że moja polonistka w podstawówce powtarzała, że nie ma takiego słowa „fajny” i nie pozwalała nam go używać ale nie znajduję właściwszego), z inteligencją i poczuciem humoru, do tego jak tu się żyje, więc mogłam bez obawy o obrazę uczuć czy jakikolwiek nietakt pytać, mówić, komentować. Owszem zawsze lepiej zachować odrobinę powściągliwości, ale tak, to było naprawdę jedno z lepszych popołudni tutaj. Dowiedziałam się, że tutaj nawet ja jestem blondynką, oczywiście nie ze względu na pustkę w głowie tylko na kolor włosów, któremu przecież do blondu daleko.
Z podziwem obserwowałyśmy próby dogadania się chłopców, przy czym najbardziej uniwersalną płaszczyzną porozumienia się była gonitwa za uciekającą Kićką. (Pomimo tego, że kotka ma imię nadane jej przez poprzednią właścicielkę, na które i tak nie reaguje, więc u nas najczęściej funkcjonuje jako Kićka, oczywiście na to imię nie reaguje również, natomiast chłopcy ochrzcili ją ostatnio imieniem... Nagrobek. Na które nie reaguje także, w rzeczy samej.) Gdy kotka ostatecznie wskoczyła na lodówkę, gdzie banda chłopców nie mogła jej dopaść, zajęli się zabawą w pokoju a my kontynuowałyśmy bardzo miłą pogawędkę. Tak, to było jedno z lepszych popołudni tutaj, ale to już chyba mówiłam.
Gdy następnego dnia robiliśmy ćwiczenia z zerówkowej książki i Starszy miał narysować to, co robił wczoraj rano, w południe, po południu i wieczorem narysował zabawę z kolegami. Sądząc po dużym uśmiechu, który wymalował sobie jestem pewna, że ta wizyta sprawiła mu dużo radości.

Znajomość z Panią Nauczycielką i jej mężem, którzy przyjeżdżają do nas po południu na lekcje do chłopców też wskoczyła na całkiem sympatyczny poziom. Niestety, dzięki temu, a raczej przez to, mam okazję „zobaczyć” szkołę do której uczęszczają chłopcy z drugiej strony, z innego niż do tej pory punktu widzenia, który już nie jest tylko kolorowy jak wydawało mi się na początku. Natomiast w podejściu do dzieci nie zmieniło się nic, więc to chyba taka natura instytucji – ktoś, kogoś, komuś, coś, po coś i dlaczegoś. Pan Mąż wytłumaczył mi, że niektóre rzeczy tutaj po prostu takie są, trzeba robić swoje, nie wnikać, nie przejmując się za bardzo rzeczami, których nie zmienimy i na które nie mamy wpływu.

Chłopcy dość szybko przełamali barierę posługiwania się znakami i mrugnięciami, zastępując ją prostym, zrozumiałym słownictwem. Duża jest w tym też zasługa nie tylko samej szkoły ale i pracy w domu, aczkolwiek bardzo dużo pracy wciąż jeszcze przed nami. 
Z drugiej strony, niedawno Młodszy z satysfakcją stwierdził, że koleżanka nakarmiła go dziś ciasteczkami. Pytam, czy poprosił, czy podziękował? Młodszy na to, nie, zaraz ci pokaże mamo jak to działa. Gdy ktoś je ciasteczko, ja wyciągam rękę i mówię "mhh" i dostaję ciasteczko! Nic nie musiałem mówić :) 

Ciągle też podziwiam jak potrafią wymówić niektóre słówka, chociażby zasłyszane w animacjach youtubowych, np. zwyczajny „dinosaur” czy „skeleton” w ich wymowie brzmi tak jak ja ledwo jestem w stanie usłyszeć a co dopiero wypowiedzieć.
Ostatnio Pani Nauczycielka pochwaliła Starszego, gdy pierwszy raz sam zbudował proste zdanie i świadomie go użył. Sytuacja akurat nie była bezpieczna bo w trakcie zabawy biegał z ołówkiem, kiedy mu zabrała on zaprotestował mówiąc: It is mine! (To jest moje!) I była z tego naprawdę dumna, ja zresztą też. 
Często stara się zachęcać go do czynnego udziału w lekcjach, do przygotowania czegoś o czym sam będzie mógł opowiedzieć całej klasie, dzięki temu powstał nasz projekt, który zrobiliśmy razem z chłopcami w domu, Solar System (układ słoneczny)


Na koniec językowy żarcik, o które tutaj nie trudno. Odrabiamy prace domowe, Starszy miał lekcję ze słówkami zawierającymi „ou” które miał wstawić w luki w zdaniach – house, mouse, couch. Mówię – couch – czyli kanapa, to na czym siedzicie przed telewizorem. Na co Młodszy, rozbrajając mnie całkowicie: mamo, ta kanapa powinna się nazywać sandwich! (kanapka)

Cieszę się, bo to jest ten plus którego ciężko nie docenić.

Młodszy: Mamo, zobacz jaki śliczny kotek. Czy ten kotek jest ładniejszy niż nasza kotka?
Nie, raczej nie. Nasza kotka jest ładniejsza.
No tak, (z westchnięciem) ciężko jest być ładniejszą od naszej kotki.