Różne kobiety, z
którymi tu rozmawiałam, z różnych krajów, czy to z Australii,
Holandii czy Francji odczuwają ten sam brak co i ja. Brak swobody,
na którą możemy sobie pozwolić w naszych krajach, czyli, żeby
chociaż móc wsiąść do swojego auta - za kierownicę, ewentualnie
do autobusu, tramwaju, metra, jakiejkolwiek komunikacji miejskiej i
pojechać tam, gdzie chcemy jechać. Tak, właśnie tego, brakuje mi
najbardziej. Chociaż nasz compound jest duży, oferuje to, co
sprawia, że życie tutaj nie jest mocno uciążliwe, to jednak nie
da się uniknąć porównania do klatki, czasami śmieję się, że
czuję się jak więzień w bardzo wygodnej celi, której - tak
naprawdę - nie zamieniłabym teraz na nic innego.
Procedury i formalności,
przez które musieliśmy przejść by móc przylecieć do Pana Męża,
zajęły nam około trzy, nieskończenie długie miesiące. Z rozmów
z innymi kobietami wynika, że dokładnie tyle to trwa w większości
przypadków, chyba, że np.: każdy z małżonków jest innej
narodowości, na dodatek jedno z nich posiada paszport innego kraju
niż ten, w którym obecnie mieszka, a na dodatek wzięli ślub w
zupełnie innym kraju, na innym kontynencie. Dokumenty, pieczątki,
tłumaczenia, tłumaczenia tłumaczeń. Długa, stroma wspinaczka pod
górę, podczas której można stracić morze cierpliwości i wylać
stado łez, więc cieszę się, że nasza sytuacja była zwyczajna,
standardowa. Tak więc, niedawno, po licznych przepychankach
związanych ze swoją skomplikowaną papierologiczną sytuacją, do
kolegi Pana Męża dołączyła jego żona. Ponieważ nie jestem
wiele starsza od jej najstarszych dzieci, więc równie dobrze
mogłaby być koleżanką moich rodziców. Szybko ją polubiłam,
sympatyczna, asertywna, z głową tam gdzie powinna być głowa i z
takim podejściem do życia jakie lubię, więc nasza różnica wieku
zupełnie nie robi różnicy. Umówiłyśmy się na mały, babski
„wypad na miasto”.
Do tej pory, pomimo chęci, za mury naszego
compoundu samotnie wybrałam się tylko raz, nie dlatego, że nie
wolno, owszem można, ale zawsze raźniej jednak z kimś.
Nasza wyprawa to nie
duża, ekstremalna eskapada, tylko zwykła wycieczka pieszo do
pobliskiego sklepu, znajdującego się poza compoundem, niecały
kilometr od naszego domu. Wielkie mi co? Dla mnie to naprawdę było
coś :) Nasi mężowie oczywiście sugerowali, że przecież możemy
wziąć taksówkę, pojechać gdzieś dalej, bo przecież kierowca
nas zawiezie. Owszem mogłybyśmy, ale nie w tym rzecz, nie o to
chodzi. Stwarzamy sobie taką namiastkę swobody, niezależności, czegoś, co jest
tylko w naszych rękach, w naszych nogach, bez uzależnienia od
żadnego mężczyzny, chociażby od kierowcy taksówki. Minęłyśmy
budkę strażników, jesteśmy poza compoundem! Na twarzy poczułam
wiatr wolności. Ok, tak naprawdę, to nie był wiatr wolności, to
był zwykły chłodny wiatr, bo tego dnia nie było mocno gorąco, w
każdym razie poczułam: wow – zrobiłyśmy to :)
Sklep znajduje
się po drugiej stronie ulicy, za jakieś kilkaset metrów; niby
łatwizna a jednak „najciekawsza” część naszej wyprawy miała
się dopiero zacząć.
Ludzie tutaj spacerują rzadko, więc minęło nas pięć taksówek, które trąbiąc i zwalniając pytały czy nie potrzebujemy transportu. Ponieważ ludzie tutaj spacerują rzadko, więc żeby przejść na drugą stronę nie wystarczy dojść do przejścia dla pieszych, dlaczego? Bo nie ma. A przynajmniej nie ma na naszej ulicy, na sąsiedniej chyba też nie. Trzypasmówka z każdej
strony, o tej porze dnia niezbyt tłoczno, ale nie pusto. Auta (poza zwalniającymi obok nas
taksówkami) poruszają się szybko. Obserwujemy, czekamy na jakąś lukę: za tym białym! O
nie, ten czarny za nim jest za szybki. Czekamy. Teraz? Nie, jeszcze nie. O zaraz, teraz,
raz-dwa! Podciągamy abaye odsłaniając nogi poniżej kolan. Go!
Docieramy do pasa zieleni pośrodku ulicy, chwila oddechu, ruch z
drugiej strony jest większy, obserwujemy, czekamy. Powtórka z
rozrywki. Go! Docieramy do chodnika, jakiś mężczyzna śmieje się na nasz widok,
my śmiejemy się z siebie. Nie kupujemy dużo, bo przecież musimy
jeszcze z tymi torbami wrócić tak jak przyszłyśmy. Jest
śmiesznie, jest miło. Umawiamy się na taką samą wyprawę w
przyszłym tygodniu.
Następnego dnia wybieram
numer taxi w compoundzie. Do tej pory trafiałam na dwóch
dyspozytorów, jeden z nich, z którym rozmawiałam najczęściej, w
miarę rozumie to, co do niego mówię, natomiast ja nie do końca
łapię jego arabsko-angielski. Podaję dokąd chcę jechać, skąd
ma mnie zabrać, a on tę informację przekazuje kierowcy. Nigdy nie
wiem, czy to co powiedział zanim się rozłączyłam znaczyło, że
kierowca będzie za chwilę, za kilka a może za kilkanaście minut.
Czekam w cieniu, podjeżdża kierowca, pyta hospital? Ok,
wychodzi na to, że tym razem bawiliśmy się w głuchy telefon,
mówiłam przecież - medical laboratory. Mówię – Kind
Abdulaziz Road. Pokazuję mu adres na telefonie, powoli jadąc, z
zakłopotanym wyrazem twarzy, wgapia się w mój telefon – o
majgat! Dzwoni gdzieś. Zanim odezwie się jego rozmówca, pokazuję
mu trasę w google maps, z jeszcze większym zakłopotaniem patrzy, w
międzyczasie odzywa się głos w jego słuchawce, nawijają obaj,
potem nawija już tylko tamten, zaczynają jakby krzyczeć, w pewnym
momencie kierowca rzuca telefonem w podłogę, łapie mój, pyta:
madame, start? Uruchamiam nawigację.
W aucie robi się
śmiesznie, jadę z kierowcą z którym, poza prostymi komunikatami,
nie jestem w stanie się porozumieć, ja nie rozumiem po arabsku, on
nie rozumie po angielsku, tym bardziej nie rozumie też nawigacji
gadającej po polsku, dobrze że gadanie jest tylko dodatkiem do obrazu. Dojeżdżamy.
Na szczęście zrozumiał,
żeby na mnie poczekać.
Wracamy.
Wieczorem przeglądam papiery,
nawet jeśli w zamiarze miało znaczyć to coś zupełnie innego, to
daję się przekonać jednemu z rachunków, że wcale dużo nie
wydałam :)