wtorek, 17 października 2017

Kulinarnie

Jestem z siebie tak dumna, że postanowiłam o tym napisać, a co!
Jakiś czas temu Pan Mąż obchodził urodziny i z tej okazji zaprosił kilku znajomych. Stanęłam przed nie lada wyzwaniem, czyli przygotowaniem czegoś do jedzenia. Oczywiście kuchnia nie jest moją mocną stroną i w te klocki powiedzmy sobie wybitnie dobra to ja nie jestem, owszem to co zrobię mi smakuje (bo jak mogłoby mi nie smakować), smakuje moim dzieciom bo są do tego przyzwyczajone, ale osobom, które są szefami kuchni, smakoszami związanymi zawodowo z gastronomią wcale smakować nie musi. Plus w gronie gości jeden wegetarianin, jeden alergik, jeden mocno wybredny.
Pan Mąż był tydzień wcześniej w Polsce więc dostaliśmy wsparcie od moich ulubionych Rodziców ;) wsparcie tak smaczne, że aż szkoda było wystawiać na stół. Kanapki, które przygotowywałam chłopcom znikały w oka mgnieniu i prosiły się o dokładkę, a ze szkoły wracali z komentarzem: mamo, te kabanosy są o wiele lepsze niż marchewka. Kotka również nie przechodziła obojętnie obok  pachnących rarytasów z Polski, testując na mnie swoje wymowne spojrzenie.

Przypomniały mi się czasy, gdy nadchodziły imieniny u Rodziców, noże, garnki, blaszki, brytfanki szły w kuchni pełną parą od samego rana jak i kilka dni wcześniej. Więc i ja weszłam „w te same buty”, od rana, jeszcze w piżamie wylądowałam przy kuchni, przy garach.
Na pomoc przyszła nieoceniona moja ulubiona Aneczka, która zainspirowała mnie kilkoma propozycjami, efektem tego – zrobiłam wyśmienite kotleciki wegetariańskie w trzech smakach oraz upiekłam bułeczki.
Wiem, że fakt upieczenia bułeczek to nie jest jakiś mega wyczyn, który należy z miejsca rozgłaszać, ale dla mnie taki był, chociażby dlatego, że po raz pierwszy (po kilku miesiącach posiadania), użyłam swojego piekarnika w tym celu do jakiego służy, czyli do – pieczenia. I tym właśnie będę się chwalić. 😋

Koleżanka śmiała się ze mnie, że upiekłam coś takiego a ulubione babeczki chłopców kupuję w markecie, więc obiecałam sobie, że i babeczki także zacznę piec.
Moje wypieki rozeszły się prawie jak świeże bułeczki, więc zachęcona tym sukcesem postanowiłam w sobotę wyrobić jeszcze jedną porcję ciasta, żeby było na kanapki do szkoły. Gdy następnego dnia wrócili po lekcjach do domu a Starszy powiedział, mamo bardzo pyszne były dzisiaj te bułeczki, to uśmiech automatycznie pojawił mi się na twarzy wraz z postanowieniem, że takie śniadanie stanie się raczej standardem niż specjalną okazją. Za sugestią mojej inspiratorki doczytałam w internetach i dowiedziałam się, że można mrozić surowe drożdżowe ciasto (eureka!), więc mam obecnie w zamrażarce poporcjowane, mrożone kulki, z których co wieczór wypiekam mini bułeczki, które na rano są jak znalazł. Przy tej okazji zaczęłam też korzystać z mojego robota kuchennego, który jak się okazuje wyrabia ciasto o wiele lepiej niż ja, nie przeszkadza mu to, że się klei, że trzeba się namęczyć i nie dosypuje mąki bo ciasto za wolne. A i ja sobie rączek nie ubrudzę. 

Zachęcona takimi doświadczeniami, przedwczoraj zrobiłam domowy hummus. Różni się w smaku i konsystencji od naszego ulubionego do tej pory, kupowanego w supermarkecie ale mi smakuje i to najważniejsze, więc ciecierzyca zagościła na stałe na liście zakupowej.
A gdy wczoraj Pan Mąż spojrzał na szafkę, śmiejąc się zapytał:
- A co ty robisz, ogórki kiszone?
- Tak.
- Ale ja serio pytam.
- Serio, ogórki kiszone robię.
- Tak żartowałem.
- A ja nie.


Wszystko się dzieje po coś, nawet jeśli tylko po to, by odczarować sobie trochę kuchnię i sprawić przyjemność sobie i najbliższym, to warto!  

poniedziałek, 9 października 2017

O tym jak stałam się użytkowniczką pewnej aplikacji

Chodzi mianowicie o popularną aplikację do zamawiania taksówek. Najczęściej rano, do szkoły zawozi nas Pan Mąż, ponieważ nie wyrobi się w czasie by chłopców zaprowadzić i jeszcze zdążyć do pracy, więc rano jedziemy wszyscy. Ja z dziećmi wysiadam na parkingu przy szkole, odprowadzam chłopców do ich budynków po czym wracam do compoundu. Jak? No i właśnie tu przydaje się firma taksówkowa. 
Mogłabym: a) zadzwonić do compoundu po samochód, który zabrałby mnie prosto pod dom, b) machnąć ręką na każdy przejeżdżający i trąbiący na mnie biały samochód, który z dużym prawdopodobieństwem okaże się taksówką lub c) uruchomić aplikację w telefonie i wyszukać w pobliżu dostępne auto, które dowiezie mnie tam gdzie chcę dojechać.
Analiza doświadczenia zdobytego w trakcie ostatnich tygodni pozwoliła mi dojść do wniosku, że najbardziej ekonomicznym rozwiązaniem, z najlepszym wskaźnikiem stosunek jakość-cena wypada opcja trzecia. Ze względu na to, że teren compoundu obsługuje jedna firma, obcy taksówkarze niechętnie są wpuszczani poza bramę, dla mnie ok jest wysiąść przed bramą wejściową, skąd w ciągu maksymalnie 8 minut pieszo dojdę do domu. W porównaniu z compoundową taksówką, za kurs w jedną stronę mam w kieszeni około 10 Riyali, więc za tyle spokojnie mogę się przespacerować ;) bo mieć 10 a nie mieć, to już jest 20, natomiast dyskomfort z powodu nie podjechania pod dom jest naprawdę znośny, a ja mam za sobą lekką rozgrzewkę ;-)
Gdy raz zdecydowałam się na podróż przejeżdżającą akurat obok, trąbiącą na mnie taksówką, kierowca mam wrażenie przewiózł mnie jedną z bardziej okrężnych dróg jakie mógł wybrać, i porównując z taksówką z aplikacji dopłaciłam nie mniej niż 20 Riyali, więc pomimo tego, że kierowca podwiózł mnie pod dom, to jednak był pierwszy i raczej ostatni raz.
Z duszą na ramieniu, użyłam aplikacji po raz pierwszy i ku mojemu zaskoczeniu od pierwszego użycia stałam się jej fanką. Ktokolwiek to wymyślił, świetnie sobie to wszystko, moim zdaniem, poukładał.
Wybieram miejsce docelowe, system wyszukuje przejazd, podaje markę, numer rejestracyjny pojazdu, imię i zdjęcie kierowcy oraz szacowany czas przyjazdu. Dodatkowo, mogę jeszcze sobie na bieżąco śledzić trasę jaką kierowca ma do pokonania zanim mnie odbierze. Na początku, dopóki nie „ogarnęłam” tematu, czułam się głupio stercząc i gapiąc się w telefon, wytężając wzrok na numery rejestracyjne każdego zwalniającego przy mnie auta. Raz okazało się, że czekałam na kierowcę, który krążył po parkingu przed szkołą, kilkadziesiąt metrów ode mnie, po tym właśnie nauczyłam się odczytywać położenie auta w stosunku do mojego miejsca na mapie .
Wsiadam, kierowca czasem pyta czy ja to ja, czasem tylko odpowiada dzień dobry a ja nie muszę nic mówić, bo już na swoim telefonie ma oznaczenie lokalizacji do której ma mnie zabrać i trasę do pokonania, którą gdy startujemy mogę komuś martwiącemu się o białą kobietę w aucie z obcym kierowcą szybko udostępnić.
Po każdym przejeździe mogę ocenić kierowcę, i jak się ostatnio dowiedziałam ja też jestem oceniana :) przed wyjściem z taksówki, jeden kierowca powiedział – I give you 5 stars! Obiecałam odwdzięczyć się tym samym, po czym okazało się, że od wszystkich do tej pory dostałam max gwiazdek. Naprawdę mnie to rozbawiło.
Gdy przed jednym z pierwszych kursów, jako miejsce docelowe użyłam nie nazwy konkretnej bramy wjazdowej tylko nazwy compoundu, system sam wybrał za mnie miejsce docelowe. Kierowca zapytał mnie o ulicę rzucając „Prince (cośtamcośtam)”? Ja głupio przytaknęłam, potwierdziłam, zupełnie nieświadoma, że nasz compound jest otoczony trzema ulicami z księciem w nazwie, więc zostałam wysadzoną przed bramą, co prawda najbliższą naszego domu, ale taką przez którą akurat nie ma przejścia dla pieszych, choćbym się nie wiem jak do strażnika uśmiechała i prosiła o ten jeden jedyny wyjątek. Za nieznajomość lokalnego języka i topografii wokół miejsca zamieszkania, gapowe się płaci. Sześć minut pieszo dookoła compoundu, osiem minut z bramy do domu, i tylko 6 Riyali w kieszeni ;-)
Wczoraj trafiłam na kierowcę, który powiedział, że w ciągu ostatniego tygodnia jestem jego piątym pasażerem z Polski, więc chyba jest tu dużo Polaków. Gdy rozmawialiśmy na temat kultury jazdy, i zapytałam o jego zdanie na gorący ostatnio temat królewskiego dekretu, na mocy którego kobiety w Arabii będą mogły niedługo prowadzić auto powiedział, że dla niego to jest super wiadomość. Są ludzie, którym to się nie podoba, są zwolennicy, ale to jednak jest duży krok naprzód.

Ja nie wiem czy będę dość odważna by prowadzić auto w mieście, myślę, że zacznę od weekendowych, porannych wyjazdów do sklepu, gdy ruch jest niewielki. A z czasem? Kto wie :)  

Znów coś o szkole

Pierwsze koty za płoty. Można by było tak powiedzieć, gdyby nie fakt, że w przypadku nas i otaczających nas z każdej strony bezpańskich kotów i właściwie prawie braku płotów (nie licząc żywopłotów), nie brzmi to mocno sensownie. Koty są, wyczekują nas przed wejściem, miaucząc domagają się posiłku.

No ale nie o kotach miałam zamiar napisać a o szkole. Minął pierwszy miesiąc, drugi już się zaczął a i my wpadliśmy już w pewien schemat szkolno-domowy.
Chłopcy zapoznani ze szkołą i jej codzienną rutyną, nie mogę powiedzieć, że chodzą bardzo chętnie ale też nie ociągają się mocno, nie dopytują czy mogę ich odebrać wcześniej, nie marudzą że dziś chcieliby nie iść, a po skończonych lekcjach tryskają radością i jeden przez drugiego mają bardzo dużo rzeczy do opowiedzenia. Aczkolwiek, każdy weekend witają z nieukrywaną radością.
Ja natomiast, mam już za sobą pierwsze spotkania z nauczycielami a nawet mały, szkolny występ klasy Starszego, w którym każde dziecko miało swoją rolę do odegrania. Jestem dumna z każdego słowa, zdania, wypowiedzianego przez niego na scenie bez cienia tremy czy zdenerwowania.
Ze względu na znajomość języka oraz różnice w systemie edukacji chłopcy mają braki, luki które, należy uzupełnić, bo tak naprawdę musimy „przerobić” dwa lata w ciągu jednego roku. Ja staram się pracować z nimi dodatkowo w domu (to dziecięce marzenie o byciu nauczycielką będzie się jeszcze przez jakiś czas za mną niestety ciągnęło), na szczęście wszyscy mamy duże wsparcie ze strony szkoły. Chłopcy są objęci programem ESL (English as a Second Language), w ramach którego w trakcie indywidualnych zajęć nauczyciel pracuje z nimi by pomóc im w nauce języka angielskiego, oraz nadrobić zaległości. Każdy z nich bardzo lubi te zajęcia jeden na jeden, Młodszy, salę w której pracuje ze swoją nauczycielką nazywa „magicznym pokojem” a Starszego ulubioną panią jest właśnie ta, która zabiera go na dodatkowe lekcje. Biorąc pod uwagę, że gdy przyjechaliśmy tu chłopcy w ogóle nie znali angielskiego, to chyba radzą sobie całkiem dobrze, choć obaj przeżywają nową szkołę bardzo mocno. Starszemu zdarzyło się przez sen coś liczyć, wołać swoją nauczycielkę czy usiąść na łóżku wołając I don't know, I don't know! Jesteśmy jednak dobrej myśli, przekonani, że wszystko będzie dobrze, a my staramy się jak możemy najlepiej na tej nowej, nieprostej drodze chłopców wspierać.
Oprócz standardowych lekcji, raz w tygodniu mają: zajęcia na basenie szkolnym, zajęcia sportowe, muzyczne, bibliotekę oraz zajęcia komputerowe. Codziennie przynoszą po małej, prostej książeczce, do przeczytania a co tydzień na zajęciach w bibliotece wybierają książki, bliskie ich zainteresowaniom – jak np. koty, dzikie zwierzęta, rafa koralowa, rekiny oraz klocki Lego. 

Dzieci w każdej klasie, przydzielone są do czterech grup, nazywanych „houses”, Północ, Południe, Zachód, Wschód. Każdy house, ma swój kolor, a dzieci w trakcie różnych zajęć zbierają dla swojej grupy punkty (house points). Można je zdobyć za udział w dodatkowych konkursach, za aktywność na zajęciach, za dobre zachowanie. Trzy tygodnie temu w klasach Y3-Y5, czyli Starszego i kolejnych roczników, przypadał Proud House Day, w trakcie którego można było np. zdobyć dodatkowe punkty za ubiór w kolorze swojej grupy, w naszym przypadku to kolor zielony. Za kolorowe ubranie – nakrycie głowy, koszulka, spodnie, dodatki, buty można było zdobyć nawet 5 punktów. Poprosiłam Pana Męża, by znalazł coś w sklepie, bo u nas z zielenią w garderobie niezbyt bogato. Gdy wrócił po pracy z reklamówką zielonych ubrań z chińskiego marketu ;) Starszy był przeszczęśliwy. Od razu założył zieloną koszulkę, spodenki, czapkę, skarpetki i postanowił, że przemaluje swoje białe buty na zielono! Do końca dnia nie zdjął swojego stroju i bardzo żałował, że Proud House Day przypada dopiero za dwa dni, bo chętnie ubrałby się tak do szkoły już kolejnego dnia. Jego dziecięca, prawdziwa radość to także lekcja dla nas. Wydawać by się mogło, że to drobna rzecz ale my dowiedzieliśmy się, że to co dla nas może wydawać się drobne i nie mocno istotne, dla dziecka ma mega, ogromny wymiar.
Tato, jesteś wspaniały, że kupiłeś mi te wszystkie rzeczy. Mamo, bardzo ci dziękuję, że tak pięknie mi pomogłaś, jesteś bardzo dobra w malowaniu.

Duma ze zdobytych pięciu punktów – bezcenne.