Powiew arabskiej zimy
przywitał nas po wyjściu z samolotu. Ponieważ był środek nocy,
nie odczuliśmy podmuchu gorącego powietrza tylko całkiem przyjemne
ciepło a chwilę później chłód w klimatyzowanym autobusie. Jeszcze tylko
kontrola dokumentów, odbiór bagaży i jesteśmy jedną nogą w
domu. Zawsze w tym momencie mam nadzieję, że nie będzie długiej
kolejki, oczekiwania, no i uff, tym razem nie ma. Welcome in Saudi
Arabia, słyszymy gdy w naszych paszportach lądują pieczątki,
operator mojej sieci komórkowej też zawsze miło wita mnie po
podróży.
Zanim bagaże z naszego
lotu wjadą na taśmę, wysyłam Starszego po wózek, których kilka
sztuk zauważam gdzieś pod ścianą. Synku, zarobiłeś właśnie
kilka Riyali, które musielibyśmy zapłacić panu bagażowemu (których liczna grupa wypatruje pasażerów potrzebujących pomocy z
transportem swojego bagażu, nachalnie wręcz oferując swoje usługi).
Po kilkunastu minutach kompletujemy wszystko co nasze i ustawiamy się
w kolejce do kontroli bagażowej. Pomimo tego, że w naszych
walizkach wypchanych świątecznymi prezentami, polskim jedzeniem i
wszystkimi zakupami, które zrobiliśmy nie ma nic czego wwieźć
tutaj nie można, to jednak zawsze mam małego „stresa”, czy ktoś
przypadkiem nie zechce czegoś sprawdzić, obejrzeć, dotknąć, bo
otwieranie misternie, pod korek wręcz, zapakowanych, walizek i
przedzieranie się przez swoje gacie, kosmetyki, tampony, książki, batoniki Teatralne,
herbatki, płatki, kasze i całą masę innych rzeczy ciasno
upchanych w bagażu nie jest tym o czym marzę po kilku godzinach
lotów. I choć za każdym razem obiecuję sobie, że następnym
razem nie będziemy zabierać z Polski aż tyle rzeczy, to zawsze
jednak stojąc przy półkach w supermarkecie, z produktami, których
mi tutaj brakuje, albo które zwyczajnie są dużo droższe, staram
się jednak kupić taki zapas by wystarczył mi do najbliższego
przylotu i by maksymalnie wykorzystać wolną przestrzeń w
walizkach.
Po kontroli pakujemy
wszystko na zdobyczny wózek; tuż za bramką, przebijamy się przez
tłum mężczyzn oferujących taksówki. Pan Mąż rozpoczyna
negocjacje z jednym z nich, zaznaczając kilka razy, że będziemy
potrzebować dużego auta, które zmieści nas wszystkich, nasze
wszystkie walizki i dwa foteliki. Duże auto, naprawdę duże auto.
No problem boss, no problem.
To, co jest tutaj pewne to to, że hasło no problem, najczęściej nie oznacza, że można być zupełnie spokojnym, że nie
ma się czym martwić i że to naprawdę żaden problem.
Pan Taksówkarz przejmuje
nasz upchany wózek, Pan Mąż toczy jedną wielką walizkę, która się
na niego nie zmieściła, słyszę jeszcze raz jak upewnia się, że auto naprawdę nas wszystkich pomieści, no
problem boss, no problem. Przechodzimy
przez parking, docieramy do auta wielkości popularnych tutaj
taksówek, w stylu chyba sedan to się nazywa i naprawdę nie widzę
opcji, żeby wszystkie nasze bagaże zmieściły się w tym
samochodzie.
Nie?
No to patrz!
Pan
Taksówkarz odsuwa fotel pasażera, na którym upycha walizkę,
kolejne wciska do bagażnika, odwijamy chłopców foteliki z folii, które w częściach upycha jeszcze i w bagażniku i z przodu, powtarzając niczym mantrę no problem, no problem, a cała nasza czwórka, chcąc nie chcąc, z moim plecakiem podręcznym
musi się jeszcze pomieścić na tylnej kanapie. Komfort jazdy
pozostawia wiele do życzenia ale już nie mamy ani siły ani ochoty
na poszukiwanie innych rozwiązań. Chłopcy zasypiają w drodze.
Gdy
dwa tygodnie później spotykam się z przyjaciółką i rozmawiamy o
naszych wyjazdach świątecznych, przyznaję, ona zresztą też, że
naprawdę sympatycznie i fajnie (tak, pamiętam, moja polonistka z
podstawówki wbijała nam do głowy, że nie ma takiego określenia,
że coś nie może być fajne) spędziliśmy czas, miło jest
porozmawiać, poodwiedzać, spotkać się z najbliższymi, z rodziną, z
przyjaciółmi, ale równie miło też jest tu wrócić, do siebie,
swoich kątów, rzeczy, swobód, przyzwyczajeń.
Cieszę
się na każdy wyjazd do Polski, ale cieszę się też za każdym razem gdy tu wracam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz