czwartek, 25 stycznia 2018

Święta, święta i po świętach!

Powiew arabskiej zimy przywitał nas po wyjściu z samolotu. Ponieważ był środek nocy, nie odczuliśmy podmuchu gorącego powietrza tylko całkiem przyjemne ciepło a chwilę później chłód w klimatyzowanym autobusie. Jeszcze tylko kontrola dokumentów, odbiór bagaży i jesteśmy jedną nogą w domu. Zawsze w tym momencie mam nadzieję, że nie będzie długiej kolejki, oczekiwania, no i uff, tym razem nie ma. Welcome in Saudi Arabia, słyszymy gdy w naszych paszportach lądują pieczątki, operator mojej sieci komórkowej też zawsze miło wita mnie po podróży.


Zanim bagaże z naszego lotu wjadą na taśmę, wysyłam Starszego po wózek, których kilka sztuk zauważam gdzieś pod ścianą. Synku, zarobiłeś właśnie kilka Riyali, które musielibyśmy zapłacić panu bagażowemu (których liczna grupa wypatruje pasażerów potrzebujących pomocy z transportem swojego bagażu, nachalnie wręcz oferując swoje usługi). Po kilkunastu minutach kompletujemy wszystko co nasze i ustawiamy się w kolejce do kontroli bagażowej. Pomimo tego, że w naszych walizkach wypchanych świątecznymi prezentami, polskim jedzeniem i wszystkimi zakupami, które zrobiliśmy nie ma nic czego wwieźć tutaj nie można, to jednak zawsze mam małego „stresa”, czy ktoś przypadkiem nie zechce czegoś sprawdzić, obejrzeć, dotknąć, bo otwieranie misternie, pod korek wręcz, zapakowanych, walizek i przedzieranie się przez swoje gacie, kosmetyki, tampony, książki, batoniki Teatralne, herbatki, płatki, kasze i całą masę innych rzeczy ciasno upchanych w bagażu nie jest tym o czym marzę po kilku godzinach lotów. I choć za każdym razem obiecuję sobie, że następnym razem nie będziemy zabierać z Polski aż tyle rzeczy, to zawsze jednak stojąc przy półkach w supermarkecie, z produktami, których mi tutaj brakuje, albo które zwyczajnie są dużo droższe, staram się jednak kupić taki zapas by wystarczył mi do najbliższego przylotu i by maksymalnie wykorzystać wolną przestrzeń w walizkach.
Po kontroli pakujemy wszystko na zdobyczny wózek; tuż za bramką, przebijamy się przez tłum mężczyzn oferujących taksówki. Pan Mąż rozpoczyna negocjacje z jednym z nich, zaznaczając kilka razy, że będziemy potrzebować dużego auta, które zmieści nas wszystkich, nasze wszystkie walizki i dwa foteliki. Duże auto, naprawdę duże auto. No problem boss, no problem.
To, co jest tutaj pewne to to, że hasło no problem, najczęściej nie oznacza, że można być zupełnie spokojnym, że nie ma się czym martwić i że to naprawdę żaden problem.
Pan Taksówkarz przejmuje nasz upchany wózek, Pan Mąż toczy jedną wielką walizkę, która się na niego nie zmieściła, słyszę jeszcze raz jak upewnia się, że auto naprawdę nas wszystkich pomieści, no problem boss, no problem. Przechodzimy przez parking, docieramy do auta wielkości popularnych tutaj taksówek, w stylu chyba sedan to się nazywa i naprawdę nie widzę opcji, żeby wszystkie nasze bagaże zmieściły się w tym samochodzie.
Nie? No to patrz!
Pan Taksówkarz odsuwa fotel pasażera, na którym upycha walizkę, kolejne wciska do bagażnika, odwijamy chłopców foteliki z folii, które w częściach upycha jeszcze i w bagażniku i z przodu, powtarzając niczym mantrę no problem, no problem, a cała nasza czwórka, chcąc nie chcąc, z moim plecakiem podręcznym musi się jeszcze pomieścić na tylnej kanapie. Komfort jazdy pozostawia wiele do życzenia ale już nie mamy ani siły ani ochoty na poszukiwanie innych rozwiązań. Chłopcy zasypiają w drodze.

Gdy dwa tygodnie później spotykam się z przyjaciółką i rozmawiamy o naszych wyjazdach świątecznych, przyznaję, ona zresztą też, że naprawdę sympatycznie i fajnie (tak, pamiętam, moja polonistka z podstawówki wbijała nam do głowy, że nie ma takiego określenia, że coś nie może być fajne) spędziliśmy czas, miło jest porozmawiać, poodwiedzać, spotkać się z najbliższymi, z rodziną, z przyjaciółmi, ale równie miło też jest tu wrócić, do siebie, swoich kątów, rzeczy, swobód, przyzwyczajeń.

Cieszę się na każdy wyjazd do Polski, ale cieszę się też za każdym razem gdy tu wracam. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz