czwartek, 26 stycznia 2017

O tym jak się nam rodzina powiększyła

Podczas jednej z moich pierwszych rozmów z nauczycielką od angielskiego, wspomniałam, że dzieci są tu zachwycone kotami, które spotykamy prawie na każdym kroku. Uśmiechnęła się od razu i przyznała, że ona też bardzo lubi koty, nawet przygarnęła ich tu już siedem. Jak tylko będę chciała to może mi oddać jednego spokojnego kotka, bo jedna z tych siedmiu przygarniętych będzie niedługo miała młode. Nic z tych rzeczy pomyślałam, koty są fajne dopóki człowiek może sobie na nie popatrzeć, ale żeby tak na co dzień, to raczej nie, dziękuję. Choć, prawdę mówiąc, zawsze gdy przeglądałam z chłopcami ich ulubione książki o kotach jakaś cząstka mnie bardzo chciała mieć kiedyś, w przyszłości, może na starość, milutkiego rosyjskiego niebieskiego. Do starości jeszcze, jeszcze długa droga.
W ubiegłym tygodniu natomiast, owa Pani Nauczycielka, zaprosiła nas do jej compoundu, żeby chłopcom urozmaicić lekcje angielskiego. Czasem zmiana otoczenia też może pozytywnie wpłynąć na uczenie, poza tym chłopcy będą mogli zobaczyć jej wszystkie kotki, pokaże im hodowlę zwierząt domowych prowadzoną na terenie ich compoundu, co chłopcom też może się spodobać.
Przed wyjazdem uprzedziłam Pana Męża, żeby się nie zdziwił jak Pani Nauczycielka będzie nam próbowała oddać swojego jednego kotka. Damy radę, jesteśmy przecież asertywni.

Ten compound spodobał mi się o wiele bardziej niż nasz i bardzo żałowałam, że tam nie mieszkamy.

Wszystkie koty, zgodnie z przewidywaniami, wzbudziły chłopców ogromną radość i wielkie zainteresowanie. Mała, szara, milutka kotka wskoczyła mi na kolana, wsadziła swoją głowę w moją dłoń tak sprytnie, tak słodko nachalnie, że nie dało się jej nie głaskać. Pieszczoch.

Lokalna hodowla zwierząt to też ciekawe zjawisko, w jednej zagrodzie, żyjące razem, obok siebie – kury, koguty, indyki, świnka morska, króliki, kaczki a nawet żółwie, chciałoby się powiedzieć w niezwykłej symbiozie czy raczej wspólnocie. Nie mogłam wyjść z podziwu.
Chłopcy zostali i liczyli zwierzątka a my poszliśmy na spacer, jakiego (bez dzieci) tutaj mamy małe szanse doświadczyć. Wypiliśmy kawę w miejscowej restauracji, pełnia romantyzmu.

Gdy wróciliśmy by zabrać chłopców i rzeczy, mały szary pieszczoch wskoczył pod dłoń Pana Męża. Chłopcom spodobało się tak bardzo, że pytali, czy jeszcze kiedyś będziemy mogli tu wrócić.

No i jakoś się stało, stało się, kotka jedzie z nami. Dzieci podskakiwały z radości, chyba nie do końca wierzyły, że to się dzieje naprawdę – naprawdę będziemy mieli własnego kotka?
Przed wejściem do domu Starszy troskliwie wszystko tłumaczył – zobacz kotku tu stoją nasze rowery, a to jest nasz dom, a to są schody, mamo zapal światło, żeby kotek się nie przestraszył. Gdy kotek zasnął, Starszy przykrył go delikatnie swoim kocykiem.
Po pierwszej nocy obudziłam się u boku Pana Męża, z drugiej strony u boku Starszego, który miał u swego drugiego boku Młodszego i z wciśniętym gdzieś między nami wszystkimi kotem.
Jakie to szczęście... mieć duże łóżko.
Młodszy powiedział: mamo, jestem najszczęśliwszy, zawsze marzyłem, żeby mieć własne zwierzątko.
Marzenia się spełniają.

Kotek jest ciekawski, wyrozumiały, spragniony czułości, lubi wyglądać przez okno, sam wybiera sobie zabawki z chłopców pokoju i rzuca je sobie i gania za nimi, wskakuje i wciska się wszędzie tam gdzie my nie dalibyśmy rady wskoczyć czy się zmieścić, chowa się pod kanapami, w otwartych szufladach, wpycha głowę pod nasze dłonie wymuszając pieszczoty, zmusza mnie do gimnastyki w kuchni gdy chcę pokroić kurczaka (tak pokrojenie kurczaka urosło do rangi - wyzwanie), trochę też taki indywidualista. 

Gdy drugiego dnia zniknął (na szczęście tylko na jakieś dwadzieścia minut), szukaliśmy go po całym domu, we wszystkich kryjówkach.
Młodszy stwierdził: kotek się nas pozbył.
To mi przypomniało, jak bardzo uwielbiam dziecięce spojrzenie na świat.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz