Za nami maraton - kilka
dni wyjazdu służbowego Pana Męża z przerwą na weekend a
następnie cały kolejny tydzień w trybie: mama z dziećmi 24h/dobę,
czyli wiosenna przerwa w szkole. Niby nic wielkiego, nie takie rzeczy
się znosiło i dźwigało, lecz w tutejszych warunkach i przy
obowiązujących zasadach, nie mogę powiedzieć, że spłynęło to
po mnie jak po kaczce. Zdecydowanie i z całą pewnością mogę
stwierdzić iż czuję, że po prostu, zwyczajnie „padam na ryj”.
Brakuje mi koła ratunkowego - telefon do przyjaciela: może wpadniecie z dziećmi, może umówimy
się na mieście, możemy się wprosić... Ktoś kiedyś gdzieś napisał coś co
chyba można przetłumaczyć: „nigdy nie wiesz jak silny jesteś,
dopóki bycie silnym jest jedyną opcją jaką masz”, poprawiam
więc koronę i zapier*** dalej :-)
Jeszcze przed wyjazdem
Pana Męża, mieliśmy przyjemność/okazję uczestniczyć w
przyjęciu urodzinowym dwójki dzieci. Chłopcy nie mogli się
doczekać, ja z kolei byłam ciekawa jak tutaj obchodzi się
urodziny, poza tym liczyłam na towarzyską odmianę, możliwość
zobaczenia kawałka „normalnego” życia, jakie prowadzą
nie-expaci. Początkowo przyjęcie zaplanowano na czwartek, godzina
19.00. Myślę - trochę późno jak na dziecięce przyjęcie, ale
skoro czwartek to dzień roboczy, więc rozumiem. Z powodu choroby
jubilatów, przyjęcie przełożono jednak na piątek, miesiąc
później, i też godzina 19.00. Nie rozumiem, ale ok. Podobno
weekendowe (i nie tylko) życie towarzyskie, rodzinne, bardzo często
toczy się tu późnymi wieczorami – pikniki, galerie, place zabaw,
„kulkolandy” zaczynają tętnić życiem o takiej porze, o której
nasze dzieci jedzą kolację.
Chłopcy podekscytowani,
co pół godziny pytają kiedy wyjeżdżamy, ja na wypadek możliwości
zdjęcia mojego czarnego okrycia wierzchniego, wyjątkowo zakładam
pod spód coś, co nie jest dresem :)
Wchodzimy, w korytarzu za
drzwiami wieszaki na abaye, jakaś kobieta wskazuje: dzieci tutaj, a
mamy na dole. Okey... Pan Mąż widząc kobietę przed nami, która
zamierza zdjąć abayę mówi – chyba nie mogę tam wejść;
wycofuje się, żeby przez przypadek nie obrazić czyjejś żony a
przez to i czyjegoś męża. Pytam panią domu, czy mój mąż może
tu z nami być. Widzę delikatny brak zrozumienia, może się źle
wyraziłam, może to mój angielski. Mówię, że przywiózł nas Pan
Mąż, czy mam go wysłać do domu, i potem zadzwonić, żeby
przyjechał? Jasne, że tak.
Cieszę się, że nie kazałam mu zmieniać spodni, prasować koszuli :)
Cieszę się, że nie kazałam mu zmieniać spodni, prasować koszuli :)
Zostaję z chłopcami w
sali dla dzieci, później udaję się na dół, gdzie zostaję
przedstawiona wszystkim paniom – siostrom, teściowej, szwagierkom
i koleżankom. Na stole duży talerz z mini przekąskami, talerz z
arabskimi słodyczami, patera z arabskimi ciastkami, pudełko
czekoladek i trzy termosy – kawa i dwa rodzaje herbaty. Panie
nawijają po arabsku, ja zajmuję ręce kolejnym kubkiem kawy,
herbaty, kawy, może kawy?. Czuję się – jak to później Pan Mąż trafnie
określa – jak trzeźwy na weselu.
Chłopcy co kilka minut
przybiegają pytając kiedy będzie tort; nie wiem, nie znam
tutejszych tradycji, (to mamo zapytaj) zalecam cierpliwość i oczekiwanie.
Przygotowania do tortu zaczynają się około godziny dwudziestej
pierwszej, świeczki, odśpiewujemy happy birthday, jako jedna
z nielicznych kroję chłopcom po kawałku tortu, w tym samym czasie
panie wnoszą pudełka, napoje, większość dzieci zjada pizzę, nie
tort. Piszę do Pana Męża, żeby się zbierał i po nas przyjechał,
pani domu dziwi się, że tak wcześnie! wychodzimy. Godzina
dwudziesta druga. Chłopcy na odchodne dostają po małym upominku, zmęczeni zasypiają w aucie.
Ja czuję się umęczona a oni przeszczęśliwi, mamo przyjęcie było super!
Ja czuję się umęczona a oni przeszczęśliwi, mamo przyjęcie było super!
Tata wiele nie stracił,
aczkolwiek nawet gdyby chciał tam być, to by nie mógł. I nie tylko
tam.
Brama szkolna w Dzień Mamy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz