sobota, 8 kwietnia 2017

Panom dziękujemy

Za nami maraton - kilka dni wyjazdu służbowego Pana Męża z przerwą na weekend a następnie cały kolejny tydzień w trybie: mama z dziećmi 24h/dobę, czyli wiosenna przerwa w szkole. Niby nic wielkiego, nie takie rzeczy się znosiło i dźwigało, lecz w tutejszych warunkach i przy obowiązujących zasadach, nie mogę powiedzieć, że spłynęło to po mnie jak po kaczce. Zdecydowanie i z całą pewnością mogę stwierdzić iż czuję, że po prostu, zwyczajnie „padam na ryj”. Brakuje mi koła ratunkowego - telefon do przyjaciela: może wpadniecie z dziećmi, może umówimy się na mieście, możemy się wprosić... Ktoś kiedyś gdzieś napisał coś co chyba można przetłumaczyć: „nigdy nie wiesz jak silny jesteś, dopóki bycie silnym jest jedyną opcją jaką masz”, poprawiam więc koronę i zapier*** dalej :-)

Jeszcze przed wyjazdem Pana Męża, mieliśmy przyjemność/okazję uczestniczyć w przyjęciu urodzinowym dwójki dzieci. Chłopcy nie mogli się doczekać, ja z kolei byłam ciekawa jak tutaj obchodzi się urodziny, poza tym liczyłam na towarzyską odmianę, możliwość zobaczenia kawałka „normalnego” życia, jakie prowadzą nie-expaci. Początkowo przyjęcie zaplanowano na czwartek, godzina 19.00. Myślę - trochę późno jak na dziecięce przyjęcie, ale skoro czwartek to dzień roboczy, więc rozumiem. Z powodu choroby jubilatów, przyjęcie przełożono jednak na piątek, miesiąc później, i też godzina 19.00. Nie rozumiem, ale ok. Podobno weekendowe (i nie tylko) życie towarzyskie, rodzinne, bardzo często toczy się tu późnymi wieczorami – pikniki, galerie, place zabaw, „kulkolandy” zaczynają tętnić życiem o takiej porze, o której nasze dzieci jedzą kolację.
Chłopcy podekscytowani, co pół godziny pytają kiedy wyjeżdżamy, ja na wypadek możliwości zdjęcia mojego czarnego okrycia wierzchniego, wyjątkowo zakładam pod spód coś, co nie jest dresem :)
Wchodzimy, w korytarzu za drzwiami wieszaki na abaye, jakaś kobieta wskazuje: dzieci tutaj, a mamy na dole. Okey... Pan Mąż widząc kobietę przed nami, która zamierza zdjąć abayę mówi – chyba nie mogę tam wejść; wycofuje się, żeby przez przypadek nie obrazić czyjejś żony a przez to i czyjegoś męża. Pytam panią domu, czy mój mąż może tu z nami być. Widzę delikatny brak zrozumienia, może się źle wyraziłam, może to mój angielski. Mówię, że przywiózł nas Pan Mąż, czy mam go wysłać do domu, i potem zadzwonić, żeby przyjechał? Jasne, że tak.
Cieszę się, że nie kazałam mu zmieniać spodni, prasować koszuli :) 
Zostaję z chłopcami w sali dla dzieci, później udaję się na dół, gdzie zostaję przedstawiona wszystkim paniom – siostrom, teściowej, szwagierkom i koleżankom. Na stole duży talerz z mini przekąskami, talerz z arabskimi słodyczami, patera z arabskimi ciastkami, pudełko czekoladek i trzy termosy – kawa i dwa rodzaje herbaty. Panie nawijają po arabsku, ja zajmuję ręce kolejnym kubkiem kawy, herbaty, kawy, może kawy?. Czuję się – jak to później Pan Mąż trafnie określa – jak trzeźwy na weselu.
Chłopcy co kilka minut przybiegają pytając kiedy będzie tort; nie wiem, nie znam tutejszych tradycji, (to mamo zapytaj) zalecam cierpliwość i oczekiwanie. Przygotowania do tortu zaczynają się około godziny dwudziestej pierwszej, świeczki, odśpiewujemy happy birthday, jako jedna z nielicznych kroję chłopcom po kawałku tortu, w tym samym czasie panie wnoszą pudełka, napoje, większość dzieci zjada pizzę, nie tort. Piszę do Pana Męża, żeby się zbierał i po nas przyjechał, pani domu dziwi się, że tak wcześnie! wychodzimy. Godzina dwudziesta druga. Chłopcy na odchodne dostają po małym upominku, zmęczeni zasypiają w aucie.
Ja czuję się umęczona a oni przeszczęśliwi, mamo przyjęcie było super!
Tata wiele nie stracił, aczkolwiek nawet gdyby chciał tam być, to by nie mógł. I nie tylko tam.

Brama szkolna w Dzień Mamy.

Biblioteka dla dzieci. I ich mam.  


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz