niedziela, 9 kwietnia 2017

The Parade of Nations

Campus przy KAUST (King Abdullah University of Science and Technology) zrobił na nas ogromne wrażenie, gdy zostaliśmy tam zaproszeni po raz pierwszy. Pan Mąż, który trochę świata już zwiedził, przyznał, że czegoś takiego jeszcze na oczy nie widział. Małe miasteczko, zaplanowane, zaprojektowane, stworzone jako - naszym zdaniem - bardzo dobrze współgrająca ze sobą całość. Ulice, chodniki, skrzyżowania, domy, skwery, palmy, rekreacja, nauka, jest nawet kino... to wszystko razem sprawia wrażenie ładu i harmonii ale daje się odczuć rozmach (nie przepych), z którym stworzono to – można powiedzieć idealne - miasteczko. Bez przypadkowych zabudowań, wizji kilku deweloperów, z których każdy postanowił upchać coś na swoim kawałku ziemi, wzdłuż ulic identyczne, beżowe zabudowania – które być może z czasem mogą się znudzić – ale ja osobiście lubię taki spokój. Fajne to. Zapowiedziałam Panu Mężowi, że jak zostanie jakimś profesorem to z miłą chęcią tam zamieszkam, ooooo tak! :)
Na dodatek, na tym terenie kobiety mogą prowadzić auto! Co prawda poszaleć się nie da z powodu ograniczeń, których wszyscy starają się przestrzegać, ale jakby gdyby któraś chciała, to można.
Choć oglądaliśmy wszystko z zewnątrz, w trakcie powolnej przejażdżki autem, nie mogliśmy wyjść z podziwu. Sam budynek Uniwersytetu czy Biblioteki robi wrażenie, więc zgaduję, że i wewnątrz jest imponująco.
Gdybym lata temu wiedziała, że można mieć takie marzenie, to marzyłabym o tym by móc tu studiować, pracować, żyć.

Po raz drugi zostaliśmy tam zaproszeni na wydarzenie pod nazwą Parade of Nations. Na murawie dużego obiektu sportowego rozstawiono dookoła kilkadziesiąt stolików, przeznaczonych na reprezentacje poszczególnych państw, by jego przedstawiciele mogli zaprezentować swój kraj, jego kulturę i specjały. 

Ekipa z Polski, oprócz pięknych zdjęć uroczych zakątków naszego kraju, przygotowała – bigos, kopytka, ogórki kiszone, sernik, faworki. No, to jesteśmy „w domu”. Chłopcy wciąż podchodzili do stolika podkradając kopytka, którymi ze smakiem się zajadali, zresztą do teraz wciąż dopominają się bym je przygotowała. Ja z kolei delektowałam się nie tylko smakiem idealnie przyrządzonych ogórków kiszonych lecz z wielką, nieukrywaną przyjemnością opijałam się tym co z ogórków zostaje najlepsze ;-) zapisałam przepis, wskazówki i obiecałam sobie, że na miarę tutejszych możliwości, w domu też przygotuję. Mniam. Nie chcieliśmy przyjechać z pustymi rękami, lecz z racji braku i umiejętności i piekarnika, nie dałam rady przygotować nic polskiego (choć nawet gdybym umiała i miała piekarnik to nie wiem co mogłoby to być), jedyne za co bez obaw mogłam się zabrać to mój smak z dzieciństwa czyli czekoladowy blok. Przygotowując się do wyjazdu, nie byłam w stanie wyobrazić sobie jak ta cała impreza będzie wyglądać i przebiegać, więc okazało się, że zrobiłam ciasta zdecydowanie za mało. 

Rozeszło się zanim ktokolwiek się obejrzał.
Ruszyliśmy z chłopcami zwiedzać poszczególne, kolorowe, tętniące radością stoiska, w powietrzu rozchodziły się zapachy przeróżnych przypraw, dań; widać, że wszyscy naprawdę się przygotowali, przy niektórych stolikach tłumy, przy innych kolejki, ludzie tak jak my wędrujący od stolika do stolika. Super atmosfera, świetne wydarzenie. Ktoś porównał ten spacer do małej podróży dookoła świata, tak zdecydowanie trafne porównanie. Chłopcy podchodzili do degustacji z bardzo dużym dystansem i niekoniecznie chcieli próbować wszystkiego, chyba, że akurat trafiliśmy na angielskie babeczki, belgijskie czekoladki, niemieckie precle czy drożdżowe bułeczki. Ja poczułam się jak w kulinarnym raju, oczywiście dziś już nie pamiętam z jakich krajów było to wszystko co zjadłam i wypiłam, i nie wiem co smakowało mi najbardziej, wszystko było super. Narodowe stroje, ciekawe ozdoby, biżuteria, nie obeszło się bez tańców, muzyki, w powietrzu czuć było radość i dobrą zabawę.







A jako, że o kulinariach była mowa, jakiś czas temu, w drodze do przychodni lekarskiej zatrzymaliśmy się na taki oto widok, i nie tylko po to, żeby popatrzeć. 

Co prawda Pan Mąż transakcję skomentował – nie wiem, czy nie dałem się naciągnąć; lecz nawet jeśli, to warto było trochę przepłacić, bo tak, to był zdecydowanie jeden z lepszych arbuzów jakie w życiu jadłam – smaczny, soczysty. 
Młodszy, zaczął konsumpcję już w aucie, a Starszy pomimo tego, że z owoców lubi tylko jabłka dał się skusić i bez marudzenia zjadł w domu swoją porcję. Mniam

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz