Campus przy KAUST (King
Abdullah University of Science and Technology) zrobił na nas
ogromne wrażenie, gdy zostaliśmy tam zaproszeni po raz pierwszy.
Pan Mąż, który trochę świata już zwiedził, przyznał, że
czegoś takiego jeszcze na oczy nie widział. Małe miasteczko,
zaplanowane, zaprojektowane, stworzone jako - naszym zdaniem - bardzo
dobrze współgrająca ze sobą całość. Ulice, chodniki,
skrzyżowania, domy, skwery, palmy, rekreacja, nauka, jest nawet
kino... to wszystko razem sprawia wrażenie ładu i harmonii ale daje
się odczuć rozmach (nie przepych), z którym stworzono to – można
powiedzieć idealne - miasteczko. Bez przypadkowych zabudowań, wizji
kilku deweloperów, z których każdy postanowił upchać coś na
swoim kawałku ziemi, wzdłuż ulic identyczne, beżowe zabudowania –
które być może z czasem mogą się znudzić – ale ja osobiście
lubię taki spokój. Fajne to. Zapowiedziałam Panu Mężowi, że jak
zostanie jakimś profesorem to z miłą chęcią tam zamieszkam,
ooooo tak! :)
Na dodatek, na tym
terenie kobiety mogą prowadzić auto! Co prawda poszaleć się nie
da z powodu ograniczeń, których wszyscy starają się przestrzegać,
ale jakby gdyby któraś chciała, to można.
Choć oglądaliśmy
wszystko z zewnątrz, w trakcie powolnej przejażdżki autem, nie
mogliśmy wyjść z podziwu. Sam budynek Uniwersytetu czy Biblioteki
robi wrażenie, więc zgaduję, że i wewnątrz jest imponująco.
Gdybym lata temu
wiedziała, że można mieć takie marzenie, to marzyłabym o tym by
móc tu studiować, pracować, żyć.
Po raz drugi zostaliśmy
tam zaproszeni na wydarzenie pod nazwą Parade of Nations. Na
murawie dużego obiektu sportowego rozstawiono dookoła kilkadziesiąt
stolików, przeznaczonych na reprezentacje poszczególnych państw,
by jego przedstawiciele mogli zaprezentować swój kraj, jego kulturę
i specjały.
Ekipa z Polski, oprócz pięknych zdjęć uroczych
zakątków naszego kraju, przygotowała – bigos, kopytka, ogórki
kiszone, sernik, faworki. No, to jesteśmy „w domu”. Chłopcy
wciąż podchodzili do stolika podkradając kopytka, którymi ze
smakiem się zajadali, zresztą do teraz wciąż dopominają się bym
je przygotowała. Ja z kolei delektowałam się nie tylko smakiem
idealnie przyrządzonych ogórków kiszonych lecz z wielką,
nieukrywaną przyjemnością opijałam się tym co z ogórków
zostaje najlepsze ;-) zapisałam przepis, wskazówki i obiecałam
sobie, że na miarę tutejszych możliwości, w domu też przygotuję.
Mniam. Nie chcieliśmy przyjechać z pustymi rękami, lecz z racji
braku i umiejętności i piekarnika, nie dałam rady przygotować nic
polskiego (choć nawet gdybym umiała i miała piekarnik to nie wiem
co mogłoby to być), jedyne za co bez obaw mogłam się zabrać to
mój smak z dzieciństwa czyli czekoladowy blok. Przygotowując się
do wyjazdu, nie byłam w stanie wyobrazić sobie jak ta cała impreza
będzie wyglądać i przebiegać, więc okazało się, że zrobiłam
ciasta zdecydowanie za mało.
Rozeszło się zanim ktokolwiek się
obejrzał.
Ruszyliśmy z chłopcami
zwiedzać poszczególne, kolorowe, tętniące radością stoiska, w
powietrzu rozchodziły się zapachy przeróżnych przypraw, dań;
widać, że wszyscy naprawdę się przygotowali, przy niektórych
stolikach tłumy, przy innych kolejki, ludzie tak jak my wędrujący
od stolika do stolika. Super atmosfera, świetne wydarzenie. Ktoś
porównał ten spacer do małej podróży dookoła świata, tak
zdecydowanie trafne porównanie. Chłopcy podchodzili do degustacji z
bardzo dużym dystansem i niekoniecznie chcieli próbować
wszystkiego, chyba, że akurat trafiliśmy na angielskie babeczki,
belgijskie czekoladki, niemieckie precle czy drożdżowe bułeczki.
Ja poczułam się jak w kulinarnym raju, oczywiście dziś już nie
pamiętam z jakich krajów było to wszystko co zjadłam i wypiłam,
i nie wiem co smakowało mi najbardziej, wszystko było super.
Narodowe stroje, ciekawe ozdoby, biżuteria, nie obeszło się bez
tańców, muzyki, w powietrzu czuć było radość i dobrą zabawę.
A jako, że o kulinariach
była mowa, jakiś czas temu, w drodze do przychodni lekarskiej zatrzymaliśmy
się na taki oto widok, i nie tylko po to, żeby popatrzeć.
Co prawda Pan
Mąż transakcję skomentował – nie wiem, czy nie dałem się
naciągnąć; lecz nawet jeśli, to warto było trochę przepłacić,
bo tak, to był zdecydowanie jeden z lepszych arbuzów jakie w życiu
jadłam – smaczny, soczysty.
Młodszy, zaczął konsumpcję już w
aucie, a Starszy pomimo tego, że z owoców lubi tylko jabłka dał
się skusić i bez marudzenia zjadł w domu swoją porcję. Mniam
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz