wtorek, 29 listopada 2016

Koniec dnia pierwszego

Jeszcze przed przylotem chłopcy często pytali, czy możemy nie lecieć do Azji (czasem mówili do Afryki) na długo? Czy wrócimy do Polski? Jak tata przyleci to możemy tak od razu z nim nie jechać? Czy jeszcze kiedyś odwiedzimy nasze przedszkole? Czy będziemy mogli odwiedzać babcię? Czy pojedziemy jeszcze kiedyś na wakacje na biwak? Mamo, czy możesz sobie nie szukać pracy to wtedy będziesz mogła być z nami  w domu i nie będziemy musieli iść do szkoły. Nie chcemy chodzić do szkoły, nie umiemy po angielsku, nie chcemy się uczyć w szkole. Możesz nas mamo uczyć w domu?
Nie dziwiłam się dzieciom, że one to przeżywają, na swój sposób się boją. Ja też się obawiałam, ale w końcu jesteśmy znów wszyscy razem, przecież przylecieliśmy tu też ze względu na przyszłość dzieci. Damy radę!

Ze względu na pogodę, moją formę popodróżową, postanowiliśmy nie eksploatować ani siebie ani dzieci, podjechaliśmy jeszcze do jednego centrum handlowego pokazać dzieciom strefę zabaw, którą znały ze zdjęć, zjeść coś na szybko więc zdecydowaliśmy się jednak na lokalny fastfood.
Frytki nie mogą tu być dużo inne od "naszych".
Siedząc przy stoliku obserwowałam dwie kolejki. Oddzielna dla kobiet, druga większa, szersza dla mężczyzn.
Co zabawne, kobiety podchodziły, zamawiały, odchodziły ze swoją reklamówką.
Mężczyźni podchodzili, zamawiali, odchodzili z kwitkiem i ustawiali się w drugą kolejkę do czekania. 

Po południu wybraliśmy się na basen.
Takiego szaleństwa i radości dzieci brakowało mi przez ostatnie 4 miesiące.
Szaleństwom nie było końca, chłopcy nie chcieli wychodzić z wody, chyba że do miauczących kociaków, które akurat były koło basenu. (Swoją drogą bezpańskich, dzikich kotów jest tu pełno.)
Już nie upalnie, ciepło, mokro, przyjemnie.
Na koniec Starszy powiedział: Tato, a możemy tu jednak zostać trochę dłużej? Powoli zacznę się uczyć tego angielskiego.
Uśmiechnęłam się. All will be well.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz