poniedziałek, 27 listopada 2017

Przychodzi baba do lekarza

Tutaj też się choruje. Odnoszę nawet wrażenie, że tutaj trwa to dłużej (przynajmniej w moim przypadku). Nie bez winy jest z pewnością ciągła zmiana temperatur otoczenia – upał, klimatyzacja, upał, klimatyzacja, plus jakieś wirusy, które otaczają nas dookoła.
Ostatnio Młodszy powiedział, wiesz mamo czego mi brakuje w Arabii? Czego kochanie? Lasów, bardzo mi brakuje lasów.
O tak! Lasy. Mi też ich tu bardzo brakuje. Każda chwila spędzona w leśnym mikroklimacie zawsze, bez wyjątku, miała bardzo dobry wpływ nie tylko na nasze samopoczucie ale też i na drogi oddechowe.

W pierwszej kolejności poszłam do lekarza z chłopcami, mój stan nie był na tyle nie do zniesienia, żeby zaprzątać głowę jakiemuś lekarzowi czy lekarce.
Kiedyś, lata temu, umówiłam się z moją ulubioną Ewunią w Warszawie, to było jeszcze przed posiadaniem google maps i nawigacji w telefonie, więc przed wyjazdem przestudiowałam plan stolicy, a Ewa bardzo dobrze mi wytłumaczyła, że tu trzeba skręcić w lewo, tam w prawo, potem w lewo, na rondo, i w lewo albo w prawo, co swoim zwyczajem i tak pomyliłam, ale dotarłam. Gdy później jechałyśmy już w aucie razem, mówię – prowadź. I słyszę – teraz skręć w tę stronę, w tamtą, w moją, w twoją. Mówię – ale przez telefon wiedziałaś, która jest prawa a która lewa.
Bo się przygotowałam.

Więc i ja się przed każdą wizytą przygotowuję. Wszystkie podstawowe objawy mam w miarę „obcykane” po angielsku, a nawet jeśli nie mam, to jestem w miarę prostym językiem wytłumaczyć co moim dzieciom dolega.
Gorzej gdy nie zrozumiem pytania, hahaha.
Otóż w pobliskiej przychodni, do której zabrałam chłopców, poza standardowym (przed każdą wizytą, w każdej przychodni, w której byliśmy) mierzeniem, ważeniem, sprawdzeniem temperatury, pielęgniarka zrobiła bardziej szczegółowy wywiad.
- delivery normal? Pytające spojrzenie - ale o co chodzi? Delivery normal or (i tu padło słowo klucz, które powinno naprowadzić mnie na sens pytania, gdybym je dobrze usłyszała i skojarzyła w danym kontekście)?
Ponieważ już wtedy byłam chora to oczywiście uznałam, że nie dosłyszałam a tak naprawdę to pewnie nie zrozumiałam pytania. Cokolwiek to miało znaczyć palnęłam normal, bo do tej pory słowo „delivery” kojarzyło mi się z pocztą polską, dhlem i całą masą innych środków transportu, bądź łańcuchem logistycznym, a okazało się, że może także chodzić o poród.
Dopiero gdy pielęgniarka uzupełniała kartę Młodszego, coś zakliknęło i zrozumiałam swoją głupotę. Sprostowałam, pani pokreśliła w obu kartach, choć oczywiście nie miało to znaczenia dla aktualnego stanu zdrowia chłopców. Choć później pani doktor zapytała co było powodem tego, że miałam cięcie cesarskie, czyli caesarian.
Czy któryś z chłopców przebywał w szpitalu albo miał operację?
Starszy, jak był młodszy, miał jeden zabieg. I bądź tu mądry jaki. Pokazałam gdzie, jaka blizna została. Pani doktor pyta – cośtam czy cośtamcośtam? Poddaję się, wyciągam telefon, google, słownik. Pokazuję jej na wyświetlaczu i mówię, wtedy powiedziano mi, że to ma się tylko raz, więc prawie o tym zapomniałam. No tak, tylko raz, więc się nie powtórzy. Możesz na nowo zapomnieć, uśmiechnęła się lekarka.
Choć klinika bardzo miła i przyjazna, to jednak nie obsługiwana przez naszego ubezpieczyciela, więc żeby uniknąć procedur rozliczeniowych udało mi się zlokalizować kolejną, bardzo dobrą przychodnię, bo gdy wszystkie domowe metody nie przynosiły skutku a ja zaczynałam czuć się nie lepiej a odczuwalnie gorzej, przyszedł i czas na mnie.
Po raz kolejny przewertowałam słownik, w poszukiwaniu nowych, tym razem moich dolegliwości.
Jedną z nich, o której nie zamierzałam mówić lekarzowi, ale która bardzo śmieszyła moje dzieci było to, że nie czułam smaku. Bawiło ich to na tyle, że Młodszy przy obiedzie wyciągnął z lodówki ostry sos chili, Starszy przyniósł sproszkowane chili – mamo, skoro nie czujesz smaku to zjedz i wypij to! Chłopcy, cieszę się, że dostarczyłam Wam takiej rozrywki :) po czym na stole wylądowały wszystkie przyprawy, które chłopcom wydawały się albo ostre albo niesmaczne.
Gdy w weekend Pan Mąż zapytał czy wybierzemy się na obiad do naszej ulubionej restauracji musiałam odmówić, bo dla mnie nie zrobi różnicy, czy zjem coś co smakuje czy nawet nie smakuje.
A ponieważ w tamtym momencie przypomniała mi się wybitnie zrobiona ryba, jedna z lepszych, które jadłam w życiu, więc gdyby miało mnie ominąć podobne smakowe doznanie, to nie dziękuję, innym razem.

W poczekalni w przychodni przyszła miła pielęgniarka, przedstawiła się i poprosiła mnie do pokoju, żeby zrobić pomiary. Pielęgniarka siedząca przy komputerze: Proszę stanąć na wagę.
Czy mam zdjąć buty i abayę?
Nie, można zostawić.
Ale wtedy będę cięższa.
Głupi żart, ale zrozumieją kobiety bez względu na szerokość geograficzną i kolor skóry. Wszystkie zaczęłyśmy się śmiać.
Pan doktor gdy później weszłam do gabinetu, powiedział: wygląda pani na chorą.
Podejrzewam, że mówi pan to wszystkim swoim pacjentom.
Pan doktor, najwyraźniej rozbawiony prosi – so, tell me your story.
Podróże kształcą, doświadczenie uczy, ale diagnozę musiałam zapamiętać, bo nowe słówko nie znajdowało się wśród tych, które przygotowałam przed wizytą.
Antybiotyk, dwa syropy, tabletki jedne, drugie. Może pani odebrać leki w aptece na dole i proszę przyjść za pięć dni. Jakaś recepta, czy coś? To już w aptece na dole. Ok...
Zjeżdżamy windą do apteki, nawet nie muszę dużo mówić, pan drukuje naklejki z moim nazwiskiem, dawkowaniem i innymi informacjami. 
Ta przychodnia od razu staje się naszą ulubioną.

Pan Mąż pyta – ale lekarz był kobietą?
Nie, mężczyzną.
Hmmm, dziwne.

Mnie samą, już coraz mniej rzeczy zaczyna tu dziwić. 


poniedziałek, 6 listopada 2017

Halloween

Listopad, liść opadł.
Dopiero widząc zdjęcia znajomych uświadamiam sobie, że teraz w Polsce zakładamy czapki, cieplejsze kurtki i spacerujemy, biegamy po kolorowych liściach, których coraz więcej pod nogami niż na drzewach. U nas też trochę liści spadło ale wciąż jest ciepło, ciepło, gorąco, choć poranki i wieczory wydają się chłodniejsze, przyjemniejsze. W piątek nawet zabrałam chłopców rano na dłuższy spacer i co prawda wrócili z niego mokrzy, ale nie z powodu upału, mokre ubrania to po prostu skutek uboczny zabawy przy zraszaczach trawnika w parku.
W trakcie spaceru wciąż jeszcze wspominali i przeżywali wtorkowy Halloween, ich pierwszy w życiu i raczej nie ostatni, bo już nie mogą doczekać się przyszłorocznego. Do naszej zabawy przyłączyło się chyba dwadzieścia albo nawet dwadzieścioro dzieci, więc bardzo pokaźną grupką ruszyliśmy na trick or treat. Chłopcy założyli kostiumy, które przywieźliśmy ze sobą z Polski, wymalowaliśmy twarze, a wszyscy nasi towarzysze też wykazali się sporą inwencją kostiumową. Sąsiedzi z Danii, Francji, Libanu i nie wiem skąd jeszcze, po drodze spotykaliśmy innych przebierańców, życząc sobie wzajemnie happy Halloween, wymienialiśmy się informacjami gdzie warto a gdzie nie ma sensu iść, było naprawdę miło, wesoło i kolorowo. Jedna z sąsiadek poradziła by wybrać się w część compoundu zamieszkiwaną głównie przez Amerykanów i tam można powiedzieć co drugi, trzeci dom był przygotowany na takich jak my. Ponieważ sama wcześniej zrobiłam obchód by zlokalizować udekorowane domy więc mniej więcej wiedzieliśmy gdzie się udać by dzieci nie spotkało rozczarowanie. W tej "amerykańskiej" części dzieci pukały nawet do drzwi domów, które nie miały dekoracji i okazywało się, że i tam czekały ich smakołyki. Chłopcy z każdego najmniejszego cukierka cieszyli się niezmiernie a ze swoich ulubionych słodyczy oczywiście jeszcze bardziej. Niektórzy z przyjmujących nas, mieli chyba równie dobrą zabawę.  Podobno kilka lat wcześniej halloweenowych dekoracji było znacznie więcej, ale dla nas to i tak było dużo. Koleżanka, która też przygotowała się na świętowanie przyznała, że nie spodziewała się aż tylu dzieci, których przewinęło się przez jej dom około 70, ostatecznie musiała nawet uruchomić tajny schowek ze słodyczami swojego męża. Za rok, przygotuję się jeszcze lepiej – powiedziała uznając tegoroczne świętowanie za duży sukces.



Przed pójściem spać Starszy przygotował sobie z zebranych słodycze, które chciał zabrać do szkoły i powiedział: było super. Szkoda, że nie możemy cofnąć czasu, wtedy przestawiłbym go tak, by jutro znów był Halloween. 

wtorek, 17 października 2017

Kulinarnie

Jestem z siebie tak dumna, że postanowiłam o tym napisać, a co!
Jakiś czas temu Pan Mąż obchodził urodziny i z tej okazji zaprosił kilku znajomych. Stanęłam przed nie lada wyzwaniem, czyli przygotowaniem czegoś do jedzenia. Oczywiście kuchnia nie jest moją mocną stroną i w te klocki powiedzmy sobie wybitnie dobra to ja nie jestem, owszem to co zrobię mi smakuje (bo jak mogłoby mi nie smakować), smakuje moim dzieciom bo są do tego przyzwyczajone, ale osobom, które są szefami kuchni, smakoszami związanymi zawodowo z gastronomią wcale smakować nie musi. Plus w gronie gości jeden wegetarianin, jeden alergik, jeden mocno wybredny.
Pan Mąż był tydzień wcześniej w Polsce więc dostaliśmy wsparcie od moich ulubionych Rodziców ;) wsparcie tak smaczne, że aż szkoda było wystawiać na stół. Kanapki, które przygotowywałam chłopcom znikały w oka mgnieniu i prosiły się o dokładkę, a ze szkoły wracali z komentarzem: mamo, te kabanosy są o wiele lepsze niż marchewka. Kotka również nie przechodziła obojętnie obok  pachnących rarytasów z Polski, testując na mnie swoje wymowne spojrzenie.

Przypomniały mi się czasy, gdy nadchodziły imieniny u Rodziców, noże, garnki, blaszki, brytfanki szły w kuchni pełną parą od samego rana jak i kilka dni wcześniej. Więc i ja weszłam „w te same buty”, od rana, jeszcze w piżamie wylądowałam przy kuchni, przy garach.
Na pomoc przyszła nieoceniona moja ulubiona Aneczka, która zainspirowała mnie kilkoma propozycjami, efektem tego – zrobiłam wyśmienite kotleciki wegetariańskie w trzech smakach oraz upiekłam bułeczki.
Wiem, że fakt upieczenia bułeczek to nie jest jakiś mega wyczyn, który należy z miejsca rozgłaszać, ale dla mnie taki był, chociażby dlatego, że po raz pierwszy (po kilku miesiącach posiadania), użyłam swojego piekarnika w tym celu do jakiego służy, czyli do – pieczenia. I tym właśnie będę się chwalić. 😋

Koleżanka śmiała się ze mnie, że upiekłam coś takiego a ulubione babeczki chłopców kupuję w markecie, więc obiecałam sobie, że i babeczki także zacznę piec.
Moje wypieki rozeszły się prawie jak świeże bułeczki, więc zachęcona tym sukcesem postanowiłam w sobotę wyrobić jeszcze jedną porcję ciasta, żeby było na kanapki do szkoły. Gdy następnego dnia wrócili po lekcjach do domu a Starszy powiedział, mamo bardzo pyszne były dzisiaj te bułeczki, to uśmiech automatycznie pojawił mi się na twarzy wraz z postanowieniem, że takie śniadanie stanie się raczej standardem niż specjalną okazją. Za sugestią mojej inspiratorki doczytałam w internetach i dowiedziałam się, że można mrozić surowe drożdżowe ciasto (eureka!), więc mam obecnie w zamrażarce poporcjowane, mrożone kulki, z których co wieczór wypiekam mini bułeczki, które na rano są jak znalazł. Przy tej okazji zaczęłam też korzystać z mojego robota kuchennego, który jak się okazuje wyrabia ciasto o wiele lepiej niż ja, nie przeszkadza mu to, że się klei, że trzeba się namęczyć i nie dosypuje mąki bo ciasto za wolne. A i ja sobie rączek nie ubrudzę. 

Zachęcona takimi doświadczeniami, przedwczoraj zrobiłam domowy hummus. Różni się w smaku i konsystencji od naszego ulubionego do tej pory, kupowanego w supermarkecie ale mi smakuje i to najważniejsze, więc ciecierzyca zagościła na stałe na liście zakupowej.
A gdy wczoraj Pan Mąż spojrzał na szafkę, śmiejąc się zapytał:
- A co ty robisz, ogórki kiszone?
- Tak.
- Ale ja serio pytam.
- Serio, ogórki kiszone robię.
- Tak żartowałem.
- A ja nie.


Wszystko się dzieje po coś, nawet jeśli tylko po to, by odczarować sobie trochę kuchnię i sprawić przyjemność sobie i najbliższym, to warto!  

poniedziałek, 9 października 2017

O tym jak stałam się użytkowniczką pewnej aplikacji

Chodzi mianowicie o popularną aplikację do zamawiania taksówek. Najczęściej rano, do szkoły zawozi nas Pan Mąż, ponieważ nie wyrobi się w czasie by chłopców zaprowadzić i jeszcze zdążyć do pracy, więc rano jedziemy wszyscy. Ja z dziećmi wysiadam na parkingu przy szkole, odprowadzam chłopców do ich budynków po czym wracam do compoundu. Jak? No i właśnie tu przydaje się firma taksówkowa. 
Mogłabym: a) zadzwonić do compoundu po samochód, który zabrałby mnie prosto pod dom, b) machnąć ręką na każdy przejeżdżający i trąbiący na mnie biały samochód, który z dużym prawdopodobieństwem okaże się taksówką lub c) uruchomić aplikację w telefonie i wyszukać w pobliżu dostępne auto, które dowiezie mnie tam gdzie chcę dojechać.
Analiza doświadczenia zdobytego w trakcie ostatnich tygodni pozwoliła mi dojść do wniosku, że najbardziej ekonomicznym rozwiązaniem, z najlepszym wskaźnikiem stosunek jakość-cena wypada opcja trzecia. Ze względu na to, że teren compoundu obsługuje jedna firma, obcy taksówkarze niechętnie są wpuszczani poza bramę, dla mnie ok jest wysiąść przed bramą wejściową, skąd w ciągu maksymalnie 8 minut pieszo dojdę do domu. W porównaniu z compoundową taksówką, za kurs w jedną stronę mam w kieszeni około 10 Riyali, więc za tyle spokojnie mogę się przespacerować ;) bo mieć 10 a nie mieć, to już jest 20, natomiast dyskomfort z powodu nie podjechania pod dom jest naprawdę znośny, a ja mam za sobą lekką rozgrzewkę ;-)
Gdy raz zdecydowałam się na podróż przejeżdżającą akurat obok, trąbiącą na mnie taksówką, kierowca mam wrażenie przewiózł mnie jedną z bardziej okrężnych dróg jakie mógł wybrać, i porównując z taksówką z aplikacji dopłaciłam nie mniej niż 20 Riyali, więc pomimo tego, że kierowca podwiózł mnie pod dom, to jednak był pierwszy i raczej ostatni raz.
Z duszą na ramieniu, użyłam aplikacji po raz pierwszy i ku mojemu zaskoczeniu od pierwszego użycia stałam się jej fanką. Ktokolwiek to wymyślił, świetnie sobie to wszystko, moim zdaniem, poukładał.
Wybieram miejsce docelowe, system wyszukuje przejazd, podaje markę, numer rejestracyjny pojazdu, imię i zdjęcie kierowcy oraz szacowany czas przyjazdu. Dodatkowo, mogę jeszcze sobie na bieżąco śledzić trasę jaką kierowca ma do pokonania zanim mnie odbierze. Na początku, dopóki nie „ogarnęłam” tematu, czułam się głupio stercząc i gapiąc się w telefon, wytężając wzrok na numery rejestracyjne każdego zwalniającego przy mnie auta. Raz okazało się, że czekałam na kierowcę, który krążył po parkingu przed szkołą, kilkadziesiąt metrów ode mnie, po tym właśnie nauczyłam się odczytywać położenie auta w stosunku do mojego miejsca na mapie .
Wsiadam, kierowca czasem pyta czy ja to ja, czasem tylko odpowiada dzień dobry a ja nie muszę nic mówić, bo już na swoim telefonie ma oznaczenie lokalizacji do której ma mnie zabrać i trasę do pokonania, którą gdy startujemy mogę komuś martwiącemu się o białą kobietę w aucie z obcym kierowcą szybko udostępnić.
Po każdym przejeździe mogę ocenić kierowcę, i jak się ostatnio dowiedziałam ja też jestem oceniana :) przed wyjściem z taksówki, jeden kierowca powiedział – I give you 5 stars! Obiecałam odwdzięczyć się tym samym, po czym okazało się, że od wszystkich do tej pory dostałam max gwiazdek. Naprawdę mnie to rozbawiło.
Gdy przed jednym z pierwszych kursów, jako miejsce docelowe użyłam nie nazwy konkretnej bramy wjazdowej tylko nazwy compoundu, system sam wybrał za mnie miejsce docelowe. Kierowca zapytał mnie o ulicę rzucając „Prince (cośtamcośtam)”? Ja głupio przytaknęłam, potwierdziłam, zupełnie nieświadoma, że nasz compound jest otoczony trzema ulicami z księciem w nazwie, więc zostałam wysadzoną przed bramą, co prawda najbliższą naszego domu, ale taką przez którą akurat nie ma przejścia dla pieszych, choćbym się nie wiem jak do strażnika uśmiechała i prosiła o ten jeden jedyny wyjątek. Za nieznajomość lokalnego języka i topografii wokół miejsca zamieszkania, gapowe się płaci. Sześć minut pieszo dookoła compoundu, osiem minut z bramy do domu, i tylko 6 Riyali w kieszeni ;-)
Wczoraj trafiłam na kierowcę, który powiedział, że w ciągu ostatniego tygodnia jestem jego piątym pasażerem z Polski, więc chyba jest tu dużo Polaków. Gdy rozmawialiśmy na temat kultury jazdy, i zapytałam o jego zdanie na gorący ostatnio temat królewskiego dekretu, na mocy którego kobiety w Arabii będą mogły niedługo prowadzić auto powiedział, że dla niego to jest super wiadomość. Są ludzie, którym to się nie podoba, są zwolennicy, ale to jednak jest duży krok naprzód.

Ja nie wiem czy będę dość odważna by prowadzić auto w mieście, myślę, że zacznę od weekendowych, porannych wyjazdów do sklepu, gdy ruch jest niewielki. A z czasem? Kto wie :)  

Znów coś o szkole

Pierwsze koty za płoty. Można by było tak powiedzieć, gdyby nie fakt, że w przypadku nas i otaczających nas z każdej strony bezpańskich kotów i właściwie prawie braku płotów (nie licząc żywopłotów), nie brzmi to mocno sensownie. Koty są, wyczekują nas przed wejściem, miaucząc domagają się posiłku.

No ale nie o kotach miałam zamiar napisać a o szkole. Minął pierwszy miesiąc, drugi już się zaczął a i my wpadliśmy już w pewien schemat szkolno-domowy.
Chłopcy zapoznani ze szkołą i jej codzienną rutyną, nie mogę powiedzieć, że chodzą bardzo chętnie ale też nie ociągają się mocno, nie dopytują czy mogę ich odebrać wcześniej, nie marudzą że dziś chcieliby nie iść, a po skończonych lekcjach tryskają radością i jeden przez drugiego mają bardzo dużo rzeczy do opowiedzenia. Aczkolwiek, każdy weekend witają z nieukrywaną radością.
Ja natomiast, mam już za sobą pierwsze spotkania z nauczycielami a nawet mały, szkolny występ klasy Starszego, w którym każde dziecko miało swoją rolę do odegrania. Jestem dumna z każdego słowa, zdania, wypowiedzianego przez niego na scenie bez cienia tremy czy zdenerwowania.
Ze względu na znajomość języka oraz różnice w systemie edukacji chłopcy mają braki, luki które, należy uzupełnić, bo tak naprawdę musimy „przerobić” dwa lata w ciągu jednego roku. Ja staram się pracować z nimi dodatkowo w domu (to dziecięce marzenie o byciu nauczycielką będzie się jeszcze przez jakiś czas za mną niestety ciągnęło), na szczęście wszyscy mamy duże wsparcie ze strony szkoły. Chłopcy są objęci programem ESL (English as a Second Language), w ramach którego w trakcie indywidualnych zajęć nauczyciel pracuje z nimi by pomóc im w nauce języka angielskiego, oraz nadrobić zaległości. Każdy z nich bardzo lubi te zajęcia jeden na jeden, Młodszy, salę w której pracuje ze swoją nauczycielką nazywa „magicznym pokojem” a Starszego ulubioną panią jest właśnie ta, która zabiera go na dodatkowe lekcje. Biorąc pod uwagę, że gdy przyjechaliśmy tu chłopcy w ogóle nie znali angielskiego, to chyba radzą sobie całkiem dobrze, choć obaj przeżywają nową szkołę bardzo mocno. Starszemu zdarzyło się przez sen coś liczyć, wołać swoją nauczycielkę czy usiąść na łóżku wołając I don't know, I don't know! Jesteśmy jednak dobrej myśli, przekonani, że wszystko będzie dobrze, a my staramy się jak możemy najlepiej na tej nowej, nieprostej drodze chłopców wspierać.
Oprócz standardowych lekcji, raz w tygodniu mają: zajęcia na basenie szkolnym, zajęcia sportowe, muzyczne, bibliotekę oraz zajęcia komputerowe. Codziennie przynoszą po małej, prostej książeczce, do przeczytania a co tydzień na zajęciach w bibliotece wybierają książki, bliskie ich zainteresowaniom – jak np. koty, dzikie zwierzęta, rafa koralowa, rekiny oraz klocki Lego. 

Dzieci w każdej klasie, przydzielone są do czterech grup, nazywanych „houses”, Północ, Południe, Zachód, Wschód. Każdy house, ma swój kolor, a dzieci w trakcie różnych zajęć zbierają dla swojej grupy punkty (house points). Można je zdobyć za udział w dodatkowych konkursach, za aktywność na zajęciach, za dobre zachowanie. Trzy tygodnie temu w klasach Y3-Y5, czyli Starszego i kolejnych roczników, przypadał Proud House Day, w trakcie którego można było np. zdobyć dodatkowe punkty za ubiór w kolorze swojej grupy, w naszym przypadku to kolor zielony. Za kolorowe ubranie – nakrycie głowy, koszulka, spodnie, dodatki, buty można było zdobyć nawet 5 punktów. Poprosiłam Pana Męża, by znalazł coś w sklepie, bo u nas z zielenią w garderobie niezbyt bogato. Gdy wrócił po pracy z reklamówką zielonych ubrań z chińskiego marketu ;) Starszy był przeszczęśliwy. Od razu założył zieloną koszulkę, spodenki, czapkę, skarpetki i postanowił, że przemaluje swoje białe buty na zielono! Do końca dnia nie zdjął swojego stroju i bardzo żałował, że Proud House Day przypada dopiero za dwa dni, bo chętnie ubrałby się tak do szkoły już kolejnego dnia. Jego dziecięca, prawdziwa radość to także lekcja dla nas. Wydawać by się mogło, że to drobna rzecz ale my dowiedzieliśmy się, że to co dla nas może wydawać się drobne i nie mocno istotne, dla dziecka ma mega, ogromny wymiar.
Tato, jesteś wspaniały, że kupiłeś mi te wszystkie rzeczy. Mamo, bardzo ci dziękuję, że tak pięknie mi pomogłaś, jesteś bardzo dobra w malowaniu.

Duma ze zdobytych pięciu punktów – bezcenne.



sobota, 16 września 2017

Całkiem nowa szkoła

Nasze bardzo długie wakacje dobiegły końca, a wraz z nim nastał nowy rok szkolny. Dla nas to nowe, dodatkowe i ważne przeżycie, chłopcy idą do nowej szkoły, takiej prawdziwej, z tornistrami, „mundurkami”, gdzie przerwy pomiędzy zajęciami sygnalizowane są dzwonkiem. Przed ostatnim wakacyjnym zaśnięciem Młodszy zdecydowanie zakomunikował: wiesz mamo, ja się do tej nowej szkoły tak szybko nie przyzwyczaję. Westchnęłam. Cóż, tej nocy chyba wszyscy nie spaliśmy najlepiej, no może wszyscy z wyjątkiem kotki.
Jeszcze dzień wcześniej po śniadaniu pojechaliśmy do szkoły by zakupić dzieciom szkolny strój. Wszystkie dzieci noszą identyczne koszulki, spodnie, spodenki bądź spódnice i nakrycia głowy. Pomiędzy poszczególnymi grupami wiekowymi różnią się jedynie kolorem. Chłopcy w naszych klasach noszą białe koszulki z logo szkoły i granatowe spodenki oraz kapelusze.
Plan był prosty, jedziemy do szkoły, kupujemy stroje, po drodze zajeżdżamy z Panem Mężem do stomatologa, zrobimy zakupy i kończymy wakacje w jakiś miły i przyjemny sposób. Zatłoczony parking przed szkołą powinien dać nam choć odrobinę do myślenia, bo jak się okazało, nie tylko nasze dzieci nie miały jeszcze szkolnych strojów. Nasz plan zachwiał się w założeniach gdy weszliśmy do budynku, w którym odbywała się sprzedaż – kolejka na korytarzu mogła świadczyć tylko o jednym - nasze zakupy nie pójdą tak szybko jak się tego spodziewaliśmy. Kolejkowe numerki dochodzące do 100 skończyły się na kilkanaście osób przed nami. Stoimy. Dokładniej to stoję ja, a Pan Mąż udaje się na umówioną wizytę. Po kilkunastu minutach kolejka za nami jest niewiele krótsza od tej przed nami a ta za kolei posuwa się w bardzo, bardzo, bardzo powolnym tempie. Ostatecznie spędziliśmy tam nie chwilę a ponad trzy godziny i tym samym nie mieliśmy ochoty już na nic więcej. W drodze do domu, na przeciwko compoundu zatrzymaliśmy się tylko przed moją ulubioną kawiarnią, gdzie postanowiłam nagrodzić swoją kolejkową cierpliwość i wytrzymałość kawałkiem przepysznego sernika i kubkiem kawy arabskiej.
Następnego dnia rano wstałam po cichutku by nikogo nie budzić, na spokojnie się ogarnąć i przygotować chłopcom śniadanie, wpada zaspany Starszy do kuchni – mamo, mamo, gdzie są nasze nowe szkolne stroje?
Odstrojeni, podekscytowani wyjechaliśmy. Rozejrzałam się głupio po dzieciach zmierzających w stronę szkoły, wszystkie szły z plecakami. W sekretariacie szkoły, pani poinformowała nas wcześniej, że dzieci nic nie muszą przynosić, więc nic im nie zabrałam, poza prowiantem. Na szczęście plecaki tego dnia nie okazały się niezbędne. 
Młodszy ma swoją klasę w części zwanej Lower Primary, natomiast klasa Starszego mieści się w Upper Primary, zupełnie w innym budynku i innej części terenu szkoły. Chłopcy będą mieli czas by się za sobą stęsknić.
Pełna dobrych myśli i kilku obaw wróciłam po nich po 14stej. Ku mojemu zdziwieniu Młodszy wybiegł z klasy rozpromieniony, uśmiechnięty, z obrazkiem w ręku, który specjalnie dla mnie namalował, poszliśmy odebrać Starszego, który podobnie wydawał się być bardzo zadowolony. Opowiadaniom w drodze nie było końca. Doszliśmy do wniosku, że chyba im się w nowej szkole spodobało.
Cały tydzień przyniósł podobne przemyślenia, Młodszy nie smuci się przed wejściem do klasy, nie pyta czy mogę go odebrać wcześniej, nie odlicza natrętnie dni do weekendu, nie stoi machając aż zniknę mu z pola widzenia. Starszy wita się z kolegami i ustawia w rządku gdy zadzwoni dzwonek. Codziennie w drodze ze szkoły, jeden przez drugiego opowiadają mi wszystko co się działo, mówią o nowych kolegach, zabawach, zajęciach a bariera językowa zdaje się nie być przeszkodą nie do pokonania.
Choć zdarza się, że coś ich zmartwi, zasmuci, bo ktoś się z nich zaśmiał, powiedział coś czego nie zrozumieli bądź zrozumieli opacznie, to trzeciego dnia usłyszałam od Młodszego: wiesz mamo, ci chłopcy którzy się ze mnie wczoraj wyśmiewali zostali dziś moimi kolegami.
Widzisz, może oni wcale się nie wyśmiewali tylko bardzo chcieli się z tobą zakolegować.

sobota, 12 sierpnia 2017

Do zobaczenia

Nasze wakacje w Polsce dobiegły końca. Wypoczęci, wychłodzeni :) wracamy jak to mówią chłopcy - do siebie do Arabii. Do domu. 
Książki, które przyleciały ze mną, wrócą niedoczytane. Może i dodają intelektu moim walizkom, jednak intensywny plan towarzysko-rekreacyjno-wypoczynkowy nie pozwolił długo skupić się na lekturze. Co się odwlecze, to wiadomo :)
Walizki ciasno zapakowane, bo zakupy zrobiły swoje i wychodzi na to, że zabieram ze sobą więcej rzeczy niż przywiozłam, więc muszę pożyczyć jeszcze jedną walizkę. Nasz bagaż podręczny mieści się w moim jednym plecaku, wystarczy.
Podróżowanie samej z dziećmi nie jest dla mnie nowością; i choć z perspektywy czasu myślę o tym jeśli nie w kategoriach szaleństwa to jednak pewnego rodzaju głupoty, bo przecież zdarzyło mi się kiedyś z dwójką dużo mniejszych dzieci przemierzyć Polskę z północy na południe. O majgat! Natomiast wyprawa na taką skalę - do innego kraju, na inny kontynent, samolotem z przesiadką na inny samolot, te wszystkie kontrole, kolejki, ja sama kontra arabski urzędnik na lotnisku. Damy radę! Bo jak nie my, to kto?
Nie pamiętam jaki mamy limit wagowy bagażu, szczególnie, że każda z dużych walizek stawiana na wagę pokazuję liczbę zbliżającą się do trzydziestu. Jest ok. Z kartami pokładowymi udajemy się jeszcze na kawę i małe śniadanie, przed nami pierwszy krótki lot. Przed wyjściem z samolotu zamieniam kilka słów z obsługą, miły pan upewnia mnie do której bramki musimy się dalej udać, mamy godzinę trzydzieści do odlotu, niby dużo, a jednak trzeba przemierzyć - mam wrażenie - całe, duże lotnisko we Frankfurcie, długie korytarze, winda, znów korytarze i długa kolejka do kotroli paszportowej. Mamo, długo jeszcze musimy stać w tej kolejce? Mam nadzieję, że nie, odpowiadam nerwowo zerkając na zegarek. Kurczący się czas nie działa zbyt dobrze na mój spokój i opanowanie. Urzędnicy otwierający okienko obok sprawiają, że prawie wszyscy ludzie z naszej kolejki się tam przenoszą a my przeskakujemy wiele pól do przodu. Tik, tak, tik, tak...
Kolejny korytarz, schody, korytarz, boarding za siedem minut. Wchodzimy na pokład samolotu, i czuję, że jesteśmy już jedną nogą w domu. Chłopcy zajmują miejsca, sprawdzają repertuar filmów dostępnych na czas lotu, a w międzyczasie Starszy po angielsku dogaduje się z panią w temacie napojów a Młodszy pyta o toaletę. Niby nic wielkiego ale i tak uśmiecham się widząc zaradność dzieci.
Mamo, jesteśmy w Arabii! Wykrzykuje Starszy patrząc przez okno, pilot informuje, że za 40 minut lądujemy. Podobnie jak kobiety siedzące przed nami zakładam abayę. Zmianę klimatu odczuwamy zaraz po wyjściu z samolotu. Mamo, jak cieplutko, gorąco! Autobus przewozi nas do budynku, proszę chłopców o szybkie zajęcie miejsca w kolejce gdy dojedziemy na miejsce, na szczęście nie ma dużej kolejki a kontrole przebiegają całkiem sprawnie. Pan bez pośpiechu przeglada nasze dokumenty, uspokajam chłopców, którzy chyba na dobre mają już dosyć kolejnego czekania i kontroli, skanuję palec, pieczątki lądują w paszportach. You can go. Kolejny pan sprawdza, czy pieczątki są na miejscu. Welcome madam. Wychodzimy, ktoś pyta czy potrzebujemy taxi, ktoś inny oferuje wózek na bagaż. Pyta ile sztuk, mówię sześć, prosi o naklejki bagażowe. Madam, sit here, I will collect. Siadamy, chłopcy po raz kolejny pytają, kiedy w końcu stąd wyjdziemy. Jak tylko pan przyjdzie z bagażami. A gdzie on jest? Dopiero dociera do mnie, że nie znam człowieka, nie wiem jak wyglądał, nie wiem gdzie jest ani tym bardziej gdzie bagaże, nasze bagaże. Rozglądam się. Ktoś macha mi zza szyby a za chwilę przychodzi, i mówi, żeby jeszcze poczekać, bo bagaże są na innej taśmie niż być powinny. Chłopcy chcieliby już stąd wyjść, ja również. Mój operator wie, że wróciłam - welcome back home! a uśmiechnięty Pan Bagażowy podjeżdża ze wszystkimi naszymi rzeczami, które za chwilę wędrują przez ostatnią kontrolę, wszystko ok. Wychodzimy, chłopcy rzucający się z radością na szyję Pana Męża wywołują uśmiechy na twarzach kilku mężczyzn.
Jak się przy samochodzie okazuje, Pan Bagażowy oczekuje dodatkowego wynagrodzenia za extra service - samodzielne poszukiwanie i zebranie naszego bagażu z taśmy nie jest wliczone w cenę nadrukowaną na koszulce, Pan Mąż jest w dobrym humorze i nie kłóci się długo.
W aucie, chłopcy jeden przez drugiego opowiadają o naszych wakacyjnych wyjazdach, prezentach, nowych kolegach, fajnych zabawach. Wakacje w Polsce uznajemy za bardzo udane!

Tato, jak tu pięknie wysprzątałeś! :)

Piwko bezalkoholowe na powitanie, później Pan Mąż zabiera chłopców na basen, a ja biorę się za rozpakowywanie walizek. Kotka ociera się o mnie miaucząc.
Czuję zmęczenie i radość. Wszędzie dobrze, ale w domu, z rodziną najlepiej! 💗

środa, 5 lipca 2017

O przygodzie baby za kierownicą

Polska pogoda przywitała nas ciepło, lecz dość szybko, w ciągu kolejnych dni przyszło ochłodzenie, przeplatane lub z przewagą deszczu. Ci, którzy zaczęli wakacje, którzy właśnie spakowali się nad morze, raczej nie tryskali optymizmem, dla nas to taka miła, chłodna, orzeźwiająca odmiana. Spakowane w większości krótkie spodenki i rękawki poczekają, a tymczasem dzieciom radość sprawiają świnki w zagrodzie, młode jaskółki w gnieździe, pieski, kotki, skakanie po kałużach, kąpiele w błocie, czy cementowanie piachem, gliną, stosiku czerwonych cegieł przed domem, a deszcz kapiący na głowę nie przeszkadza nic a nic. A i ja, na tę pogodę złego słowa nie powiem, bo i po co.
Uświadomiłam sobie, że gdy jestem tam a kontakt z najbliższymi mam tylko wirtualny, odczuwam większą chęć i potrzebę by śledzić, obserwować, lajkować czy komentować; tutaj, gdy bliscy, przyjaciele, znajomi, są prawie na wyciągnięcie ręki a możliwość prawdziwego spotkania leży tylko w gestii chęci i organizacji, to ten świat wirtualny przestaje mieć duże znaczenie, a scrollowanie ekranu w dół nie sprawia przyjemności, a nawet męczy.
Pierwszy tydzień minął na zakupach i intensywnym nadrabianiu zaległości towarzyskich i kulinarnych, odwiedzamy nasze ulubione miejsca, ulubionych znajomych, rodzinkę. Niby minęło kilka miesięcy a miałam wrażenie, że ploteczki przy kawie z moją ulubioną Alicją są tylko kontynuacją tego, czego nie zdążyłyśmy opowiedzieć sobie wczoraj. Sentymentalna wyprawa w strony moich Dziadków, przywołała wspomnienia dziecięcych wakacji, które poruszyły pewne struny i przywołały szczęśliwe, zabawne, beztroskie wspomnienia. Ogłosiłam więc, że wyciągam wtyczkę od fejsa i nie ma mnie tam na czas wakacji, pora na "realnych" znajomych, prawdziwe spotkania, rozmowy na żywo, po czym wyruszyłam do najbliższych mi Przyjaciół. Pogadanki przy światłocieniach kominka do nocy... Przybywam!
Dzień, czy może dwa dni wcześniej zapaliła się rezerwa, myśl: zatankujemy po drodze. Deszcz, kolejka oczekujących aut przy stacji benzynowej sprawiły, że odjechałam (gdzie to paliwo po złotówce za litr?). Licznik oszacował remaining na 200 km, do przejechania mam mniej niż połowę tego, po drodze przecież będą jakieś stacje, a poza tym, przecież nie można się aż tak pomylić w obliczeniach. Świadoma i przeczuwająca tego, co ewentualnie może się przydarzyć nie wciskam maxa na drodze ekspresowej, pojedziemy ekonomicznie do najbliższej stacji, która wcześniej czy później się zdarzy, ale poczekamy na coś po mojej stronie, bo nie chce mi się kręcić. A powinno się chcieć, powinno się słuchać pierwszej myśli, która - zanim ją odgonimy - przeleci nam przez głowę. Nawigacja wskazuje, że mamy bliżej niż dalej, wleczemy się niestety wąską, krętą drogą, niedaleko nowo budowanej, za rok pojedziemy tu pełną parą. Starszy śpi, z Młodszym zadajemy sobie zagadki, gdy nagle czuję znajome szarpnięcie, gorąc opływa mi przez twarz a serce stuka mocniej; łapię głęboki oddech, zdejmuję nogę z gazu, niech mnie niesie, delikatnie wciskam gaz, ponowne szarpnięcie, pozwalam stoczyć się z górki by spróbować siłą rozpędu wtoczyć się na małą, kolejną, gdy ponowny gorąc uderza mi w twarz przy jednoczesnym mocnym stukocie w klatce piersiowej. Próbuję lekko dodać gazu, tyle tylko by wystarczyło się wdrapać, dotrzeć, doczłapać, natomiast pod kierownicą zapala się kilka dodatkowych kontrolek, ikonek, światełek. O majgat! Auto gaśnie. Awaryjne start. Kręcę kluczykiem, żeby tylko przejechać te kilka metrów na górkę pod którą utknęliśmy, skutecznie blokując ruch za nami. Nie odpala. Przekręcam jeszcze raz, nic. Sznur aut, wykorzystujący brak ruchu z naprzeciwka, omija nas.
Młodszy: co się stało? zabrakło nam paliwa? czy zostaniemy już tutaj na zawsze?
Spokojnie, damy radę. Przekręcam kluczyk, warkot, bez rezultatu. Deszcz kropi, auta nas omijają. Odkręcam szybę, może jak ktoś zobaczy babę za kierownicą to szybciej się zlituje. Dzwonię do Pana Męża, czy może przypadkiem znajduje się niedaleko nas, nie znajduje się, rozłączam się, bo coś trzeba jednak zdziałać, tylko co. Wdech, wydech, tłoczno się robi, śmiga czarna Kia z numerami NDZ, wskakuje dziarsko na górkę, która jest moim celem, wyskakuje kobieta, pyta czy pomóc. Myślę, kobieto z nieba mi spadłaś, mówię – jeśli ma Pani w aucie kogoś kto mógłby mnie popchnąć to bardzo chętnie. Nie mam – odpowiada. I macha do nadjeżdżających kierowców, jeden staje za mną, wrzucam na luz, pchają we dwójkę, ciężko idzie (mamo, szkoda, że nie popchnie nas ktoś z kaloryferem na brzuchu), kolejny kierowca parkuje obok czarnej Kii, potem jeszcze jeden, we czwórkę wtaczają nas na górkę. Dziękuję wszystkim. Uściskałabym tę kobietę, moją dzisiejszą bohaterkę, a ona mówi – nie ma sprawy, odjeżdża. Wszyscy, którzy nam pomogli odjeżdżają zanim się obejrzę. Czuję odpływającą już falę gorąca, staram się nie okazywać zdenerwowania, więc i dzieci z żartem przyjmują naszą obecną sytuację. Oddzwaniam do Pana Męża, może dotrzeć ale za jakieś dwie godziny, dzwonię do Przyjaciół, mogliby dotrzeć ale nie wcześniej niż za godzinę, lokalizuję się po nawigacji, żeby upewnić się gdzie tak naprawdę jestem, znajduję telefon do najbliższej stacji paliw, uprzejmy pan mówi, że chętnie by mi pomógł ale jest sam a zamknąć nie może, dzwonię do Taty czy nie ma w pobliżu kogoś znajomego (mamo, kto nas tu uratuje?), kto by nas uratował. Spokojnie, coś załatwię. Dopiero po czasie, gdy odsiecz w drodze, wpadam na pomysł, by zlokalizować najbliższą pomoc drogową. W stresie, człowiek nie myśli tak bardzo logicznie i sensownie jak powinien. Tata bohater, jak się później okazuje na granicy czasowej swoich planów, przybywa z pomocą, uff, uratowani.

Z opóźnieniem dojeżdżamy, kominek już się grzeje, niesamowita atmosfera tego miejsca sprawia, że wszyscy wrzucamy na luz.

Life is better with friends and hamak.



środa, 21 czerwca 2017

Wakacje

Spakowani.
Nie lubię się pakować. Znajoma powiedziała, zobaczysz jak wrócisz - rozpakowywanie jest jeszcze gorsze. Nie wiem co gorsze, faktem jest, że rozpakowywanie może poczekać, pakowanie nie może. 
Przed przylotem tu, ciężko mi było uwierzyć i wyobrazić sobie,  że ciepłe bluzy, kurtki, jeansy naprawdę się nie przydadzą i się nie przydały. Fakt, założyłam dżinsy na siebie raz czy dwa, ale tylko dlatego, że nie wypadało założyć dresów, więc niewykorzystywaną część garderoby zabieram z powrotem. Z przyjemnością wybiorę się na zakupy, bo teraz już wiem co naprawdę jest mi tu potrzebne. Taka oto weryfikacja. 
Śmiejemy się z koleżanką, że zaraz po przyjeździe pójdę na zakupy i będę nacieszać się przymierzalniami w sklepach, bo tu ich nie ma (zdarzają się ale bardzo, bardzo, bardzo sporadycznie), więc będzie czym zapełnić miejsce w walizkach. Gdy ostatnio jeden z serwisów straszył afrykańskimi temperaturami w Polsce w granicach 29 stopni, u nas termometry wskazywały 35 a może i więcej; spacer w takich warunkach do najprzyjemniejszych nie należy, a lato dopiero się zaczyna.
Miło będzie zobaczyć się z najbliższymi oraz z tymi, którzy stali mi się bliżsi przez te miesiące naszej emigracji. Duża odległość zbliża 😀Moja najukochańsza Przyjaciółka mówi - Jak zamieszkałaś tysiące km stąd to w końcu może się będziemy częściej widywać:)

"Wszystko się dzieje po coś". 
Jest super, dziękuję. 



sobota, 17 czerwca 2017

Zapasy na lato, czyli słówko o daktylach

Nasze wakacje w Polsce już bliżej niż dalej. Fajnie będzie stąd wyjechać, ale równie fajnie będzie tu po wakacjach wrócić. 

Dziś wybraliśmy się po zapasy przed wyjazdem, a przy okazji też i po nowe doświadczenie, do miejsca, które zapisuję w 'moich ulubionych' - Jeddah Dates Market
W moim życiu przed Arabią, daktyle towarzyszyły mi przede wszystkim jako wspomnienie wierszyka Pani Wawiłow z rysunkami Pana Lutczyna, z dziecięcej książeczki:
"Gdzie się podziały moje daktyle? 
Może je zjadły straszne goryle?
Z okropnym rykiem do domu wpadły,
moje daktyle bezczelnie zjadły! (...)" 
Nawet nie pamiętam kiedy wcześniej jadłam je po raz ostatni i ile razy w życiu jadłam daktyle. Gdyby nie wyjazd i moja ulubiona Aneczka, to prawdopodobnie do dziś bezczelnie i po kryjomu objadałabym się mmsami, śliwkami i wafelkami w czekoladzie albo czekoladkami, które najczęściej wieczorem lądują w okolicy naszego łóżka. O majgat! ;-) a na wspomnienie o daktylach, tylko zjeżyłaby mi sie palma na głowie. 
Dopiero tutaj dowiedziałam się, jak bardzo ograniczona jest moja wiedza i wyobrażenie na ten temat. Tutaj, nie wystarczy pójść do sklepu i poprosić o daktyle, bo daktyl, daktylowi nierówny; jest tu kilka-kilkanaście najbardziej popularnych odmian, lecz szacuje się, że na świecie jest ich ponad trzy tysiące. 
Wszystkich bardziej zainteresowanych zapraszam do bloga Aneczki, która bardziej niż ja zgłębiła temat - Daktyl niejedno ma imię

Natomiast teraz nie wyobrażam sobie, żeby w mojej piramidzie żywieniowej zabrakło tego "dobrodziejstwa". Dziś wybraliśmy się więc na ryneczek. Skupione w jednym miejscu, daktylowe zagłębie, kumulacja, sklepik obok sklepiku, z szyldami w języku arabskim, w powietrzu rozchodzące się zapachy kawy, daktyli, kardamonu. Gdyby nie marudzące dzieci, z chęcią przeszłabym się spokojnie, zajrzała do kilku sklepów i ucieszyła oko a tak skończyło się na jednym, bo - mamo, przecież już kupiłaś daktyle. Do drugiego sklepiku, pod którym zaparkowaliśmy wskoczyłam na szybko, gdy Pan Mąż zapinał chłopców w fotelikach. Wrócę tu po wakacjach i zrobię zapasy na kilka tygodni.

Oczywiście miałam przygotowaną listę z wyszczególnieniem kilku rodzajów, które na pewno chciałam kupić, i co z tego, skoro w sklepie nic nie było podpisane a wymawiane nazwy nie brzmiały tak, jak wydawało mi się, że powinny brzmieć. Młody Pan Sprzedawca słabo mówił po angielsku a my słabo rozumieliśmy po arabsku. Jakiś mężczyzna, być może Drugi Sprzedawca, stojący za Panem Mężem, opowiedział nam ładną, zrozumiałą angielszczyzną o kilku rodzajach daktyli, zapytał czy chcemy dla siebie czy na prezent, polecił nam trzy z nich, po czym zabrał swoje pudełko z daktylami, zapłacił i wyszedł. Między naszymi wyborami wszedł kolejny mężczyzna, suchając naszych pytań, zaczął odpowiadać, polecił nam ciasteczka, kawę, sprawił wrażenie Kompetentnego Sprzedawcy, zapytał skąd jesteśmy, później wręczył Panu Mężowi paczkę daktyli, mówiąc - to dla Ciebie, bardzo smaczne z migdałami w środku, w prezencie ode mnie. Zdziwiłam się, choć pomyślałam - miło, miło, taka obsługa klienta to ja rozumiem. Zanim wybrałam ostatni rodzaj daktyla, "Kompetentny Sprzedawca" zapłacił za swoje daktyle i za te sprezentowane Panu Mężowi, pożegnał się i wyszedł. Zostaliśmy w środku z kompletnym zaskoczeniem na twarzy. Tak, to było miłe. Dwoje ludzi, którzy tak jak my byli tu klientami, którzy równie dobrze w nosie mogliby mieć to, że nie wiemy co jest co, że nie rozumiemy tego co mówi do nas Pan Sprzedawca, okazali się być dla nas po prostu ludźmi. Może to aura wciąż trwającego Ramadanu, pełnego dobrych uczynków, a może po prostu trafiamy tu na dobrych ludzi.
A wieczorem wybraliśmy się na spacer, z widokiem na najwyższą fontannę świata - Fontannę Króla Fahda, który zakończyliśmy smaczną, rodzinną kolacją. 
Młodszy: mamo, możesz już się czegoś napić?
Tak.
Starszy: już nie ma słońca, to można
:-)

czwartek, 15 czerwca 2017

W trakcie Ramadanu

Ramadan trwa, a życie tu zwolniło, choć i tak nie jest aż tak źle, jak obawiałam się, że będzie.
Chłopcy mają zajęcia w szkole trochę później, więc rano śpimy do bólu; właściwie to nie śpimy długo ale dobrze by było. Nawet przy pobudce o siódmej trzydzieści, wylegujemy się jeszcze, bez wyrzutów sumienia i pośpiechu.
Mamo, położysz się ze mną jeszcze?
Tak.
A zrobisz mi kakao?
Tak.
A poleżysz ze mną jeszcze?
To najpierw kakao czy leżenie?
Najpierw leżenie, później kakao :)
I wtula się jeden tygrysek z jednej strony, drugi z drugiej, opowiadają o swoich snach albo po raz kolejny tłumaczą mi zasady jakiejś gry, albo leżymy nie mówiąc nic, czasem jeszcze Kićka wskoczy mi „na klatę” ale najczęściej tylko po to, by głośnym miauczeniem przypomnieć, że już najwyższa pora na śniadanie, a ja uśmiecham się, naprawdę spokojna i pełna dobrych myśli.

Moja bardzo ulubiona koleżanka Agnieszka, której pytania, odpowiedzi, przemyślenia zawsze trafiały we właściwe sedno, zapytała mnie ostatnio: Może potrzebowałaś tam pojechać, żeby się właśnie poczuć bezpiecznie? Bo tak właśnie „brzmisz”, jakbyś Ty osobiście zaczynała czuć się „życiowo” spokojnie i bezpiecznie. Dobrze to odbieram? Myślisz, że potrzebowałaś pojechać tak daleko po to, czy tam tak wygląda życie że takie poczucie bezpieczeństwa łatwiej osiągnąć?

I to jest zdecydowanie najtrafniejsze podsumowanie naszego pobytu tutaj.

*

Ramadan. Życie w mieście też ma teraz inne ramy czasowe, bo miasto zaczyna żyć dopiero wieczorem. Nie wszędzie zrobimy zakupy, nie kupimy raczej jedzenia w weekendowe przedpołudnie (chyba że jakąś mrożonkę w naszym sklepie albo pobliskim, które na szczęście funkcjonują w normalnych godzinach), a nawet jeśli kupimy, to na mieście nie zjemy, Pan Mąż jeździ na wizyty do stomatologa na dwudziestą drugą czasem dwudziestą trzecią, bo przed dwudziestą pierwszą nie otwierają. Ja do sklepu poza compoundem wybieram się z mniejszym strachem na ramieniu, bo choć samochody wciąż jeżdżą, to jednak natężenie ruchu jest dużo, dużo mniejsze, co daje sporą szansę na spokojne przejście przez jezdnię zamiast stresującego biegu.

Lecz nawet i tutaj może zdarzyć się tak, że nawet pomimo najszczerszych chęci nic nie idzie tak, jak iść powinno. Młodszy obudził się z wysoką temperaturą, a ponieważ Pan Mąż był już w pracy i nie miałam jak dostarczyć Starszego do szkoły, wszyscy zostaliśmy w domu. Podany ibuprofen zbyt szybko przestał działać i temperatura – wcześniej niż się spodziewałam – na nowo skoczyła; w międzyczasie konsultacja whatsapp czy można podać kolejną dawkę jeśli nie minęło jeszcze tyle czasu ile powinno, niby można (pilnując max dawki dobowej) ale lepiej podać paracetamol, którego nie mam, nie mam nawet blisko apteki. Zadzwoniłabym po taksówkę, ale nie mam nic na koncie. Piszę po whatsappie do znajomej, czy mogłaby zadzwonić do swojego znajomego taksówkarza i poprosić, żeby pojechał do apteki. Ona nie może rozmawiać, więc przesyła mi jego numer telefonu. Kur**. Zadzwoniłabym, ale przecież nie mam nic na koncie. Dobra znajoma, bardzo dobra, taksówkarz trąbi, ja wybiegam, na kartce piszę co ma kupić, wraca za około piętnaście minut, 20 Riyali za kurs. To bez znaczenia. W międzyczasie weterynarz potwierdza, że będzie o 4.30 i o tej godzinie pisze, że jest przy bramie wjazdowej do compoundu i żebym podała swój numer wewnętrzny, bo ochrona musi potwierdzić, że on jedzie tam gdzie mówi, że jedzie. Nie mam numeru wewnętrznego, bo nie mam telefonu stacjonarnego. Dzwoni. Mówię, żeby podał Pana Ochroniarza do swojego telefonu to ja z nim porozmawiam, ale Pan Ochroniarz odmawia takiej weryfikacji mam albo zadzwonić z wewnętrznego albo przyjechać. Piszę do Pana Męża, nic nie może teraz zrobić bo ma spotkanie. Nie mam jak oddzwonić do Pana Weterynarza, Pan Mąż zabrał kluczyki od drugiego auta więc nie mam nawet jak pojechać, zadzwoniłabym po taksówkę, żeby mnie pod bramę zawiozła ale nie mam jak. Wychodzę przed dom, ale jak nigdy nie ma w pobliżu żadnej taksówki, nie dojdę ani nie dobiegnę do bramy bo nie zostawię dzieci w domu, a nie wsadzę na rowery jednego chorego. Nie mam nawet jak oddzwonić, na szczęście Pan Weterynarz sam dzwoni, mówi, że nie będzie czekał, ja go przepraszam, umówimy się na jeszcze jeden termin w bardziej sprzyjających okolicznościach. (Ostatecznie umawiam się później, dzieci w szkole i całe szczęście, że nie musiały oglądać Kićki w trakcie zabiegu, który został przeprowadzony na stole w naszym salonie. Wszystko się dzieje po coś.)
Młodszy znów gorączkuje. Wraca Pan Mąż z pracy, jedziemy do przychodni. Niestety, otwierają ponownie dopiero o 20, jedziemy do kolejnej, otwierają ponownie dopiero o 22, nie szukamy dalej tylko o 20 wracamy do kliniki pierwszej, która okazuje się, być ponownie otwarta jednak o 20.30, co wcale nie oznacza że o tej godzinie pojawił się cały personel, przez ponad pół godziny jesteśmy sami w poczekalni. Do gabinetu lekarskiego wchodzimy o 21.20. O majgat!
Gabinet lekarski bardziej przypomina pokój dziecięcy, z kolorowym dywanikiem, namiotem, zabawkami, my siadamy na wygodnej kanapie w otoczeniu kolorowych poduszek i pluszaków a Młodszy przed badaniem dostaje w prezencie samochód. Proszę przyjść ponowie za dwa-trzy dni, tylko proszę umówić się przez moją asystentkę. Dzwonię następnego dnia, żeby się umówić.
Wizyta o godzinie jedenastej, ok?
Jedenastej rano?
Nie, wieczorem.
A nie można wcześniej?
Nie, nie ma wcześniej wolnego terminu. Doktor przyjmuje od dziewiątej.
Ok.
W trakcie Ramadanu nie tylko musimy liczyć się z porami modlitw, lecz upewnić się, że miejsce, do którego chcemy się wybrać, na pewno będzie otwarte.

Nie znam tutejszych tradycji ale wysyłam znajomym paniom życzenia z okazji Ramadanu, wiem, że dla nich to ważny czas, odnoszę wrażenie, że cieszą ich moje życzenia. Ramadan Kareem!
Pan Mąż przywozi świeżo usmażone „sambuski” (sambosas) ze stoiska wystawionego w tym miesiącu przy naszym sklepie. W świetle wszelkich fit-trendów nie jest to ani fit ani healthy ani low-fat czy cośtam-free, ale mi smakuje i to bardzo. Różne nadzienia, cztery smaki do wyboru – warzywa, ser, kurczak, wołowina, ciekawie i smakowicie doprawione, zawinięte w cienkie ciasto w kształt trójkątów i usmażone na głębokim oleju. Chrupiące, tłuste a przede wszystkim smaczne, postanawiam jutro pościć do zachodu słońca.

(stoisko jeszcze zamknięte)





niedziela, 4 czerwca 2017

Szkoła, wakacje i Ramadan

Parę tygodni temu dostaliśmy od szkoły maila, że w związku z pewnymi powodami związanymi ze zmianami w kalendarzu, zajęcia szkolne zakończą się wcześniej niż planowano. Nie wiem jakie zmiany nastąpiły, bo u mnie dzień i miesiąc ciągle był ten sam ale pomyślałam - czym jeszcze ten kraj mnie zaskoczy? I tym sposobem u nas już drugi tydzień wakacji, lecz chłopcy uczęszczają na letnie zajęcia organizowane przez szkołę.
Z dobrych wiadomości szkolnych, otrzymaliśmy już ostateczne i oficjalne potwierdzenie, że chłopcy zostali przyjęci do szkoły, którą wybraliśmy, i która spodobała się naszym dzieciom tak bardzo, że najchętniej poszliby tam już, od razu. Fakt przyjęcia ich do szkoły nie był wcale taką oczywistą oczywistością, bo żeby było tak jak się stało, trzeba było zdać egzamin. Tak, i to jeszcze trzy miesiące po naszym przyjeździe! Egzaminy chłopców odbyły się w odstępie miesiąca, pierwszy przystąpił Młodszy, a za każdym razem towarzyszyła mi Pani Nauczycielka, równie przejęta jak my. Gdy usłyszałyśmy, że egzamin potrwa około półtorej godziny, pomyślałam tylko – o majgat! Przyszła pani, każde dziecko dostało karteczkę z imieniem i nazwiskiem, dzieci ustawiły się w rzędzie i poszły. A nam pozostało czekać zastanawiając się, co oni z tymi dziećmi tam będą robić.
Gdy Starszy wyszedł ze swojego egzaminu, powiedział tylko – matematyka była łatwa i zrobiłem najszybciej ze wszystkich.
Szkoła jest duża, ładna i sprawia dobre wrażenie. Byliśmy zapoznać się też z dwiema innymi, ale to ta szkoła spodobała nam się najbardziej i po wyjściu z niej oboje wiedzieliśmy – tak, to jest to, chcemy, żeby nasze dzieci się tu uczyły. Dobrze wyposażone sale, pracownie, kompleks sportowy, szeroka gama zajęć dodatkowych, ładne place zabaw, stołówka. Czuliśmy się tam bardzo dobrze, i dawało się odczuć, że to jest szkoła dla dzieci.
Po wszystkim długo czekaliśmy na odpowiedź ale pomimo obaw, które mieliśmy na początku dziś możemy śmiało powiedzieć - warto było spróbować.

W ubiegłą sobotę rozpoczął się Ramadan – święty, dziewiąty miesiąc kalendarza muzułmańskiego. To czas postu, modlitwy, jałmużny. Post trwa każdego dnia od wschodu do zachodu słońca, np. dziś od 4:14 do 19:04. W tym czasie muzułmanie powstrzymują się m.in. od jedzenia, picia, palenia papierosów, nie można też plotkować i przeklinać i jeszcze czegoś na „p” - też nie można.
Pan Mąż stwierdził, że rzeczywiście, wszyscy w pracy są teraz zdecydowanie milsi i spokojniejsi.
Nas post nie obowiązuje, ale nie możemy nic jeść, pić, palić w miejscach publicznych, w pracy, więc Pan Mąż postanowił, że spróbuje rzucić palenie w trakcie Ramadanu, a my mu bardzo kibicujemy!
Znajoma mówi mi, że Ramadan jest ważnym okresem w życiu każdego muzułmanina. Może brzmi rygorystycznie ale w czasie postu i modlitwy każdy ma możliwość jeszcze bardziej wsłuchać się w siebie, popracować nad sobą, oczyścić zewnętrznie i wewnętrznie. Mówi: wiesz, niektórzy w tym czasie więcej śpią w dzień, żeby wytrzymać, ale to nie chodzi o to, żeby ten czas sobie ułatwiać. Owszem, czuję głód, pragnienie, ale dzięki temu mam możliwość zrozumieć ubogich, głodujących. To uczy szacunku.
Po zachodzie słońca wszyscy, najczęściej całymi rodzinami, w towarzystwie bliskich, znajomych, przyjaciół, sąsiadów zasiadają do uroczystej kolacji przerywającej post, czyli iftar.

Po południu Pan Mąż pojechał do pobliskiego sklepu, gdzie można zaopatrzyć się w tradycyjne świąteczne przysmaki, więc możemy powiedzieć, że nasz wczorajszy iftar wyglądał tak:


Na czas Ramadanu nasz compound został przyozdobiony tradycyjnymi dekoracjami





 A chłopcy w szkole przygotowali specjalne dekoracje





sobota, 20 maja 2017

O spikaniu

Życie weryfikuje, zdarzało mi się to mówić znajomym, na tyle często, że widocznie coś w tym jest, bo ostatnio taka weryfikacja wróciła bumerangiem od jednej życiowo zweryfikowanej koleżanki. A nie mówiłam? Mówiłam.
Mnie też życie weryfikuje raz na jakiś czas. I bardzo dobrze.
Jeszcze rok temu płakałam, prosiłam, żeby podziękował, zrezygnował z tych rozmów kwalifikacyjnych, żeby nigdzie nie jechał bo i ja ruszać się nigdzie nie zamierzam, że to terroryści, pustynia, piach, kobiety, zamaskowane bez praw do niczego, bo przecież dobrze jest jak jest i jest ok, prawda?
Prawda, nieprawda, dziś nie żałuję a powiem nawet, że bardzo się cieszę. Nie żałuję też tamtych łez i złości i wewnętrznych walk, które toczyłam sama ze sobą i przy wsparciu bliskich mi osób. Przecież wszystko dzieje się po coś.

Ktoś pyta – ale jak ci tam jest, tylko tak naprawdę? Naprawdę jest dobrze, i ja naprawdę nie narzekam – serio, serio. Czasem owszem, zdarzy mi się mieć gorszy dzień (szczególnie przed okresem, lecz na szczęście dzięki mojemu ulubionemu Rodzeństwu, nie muszę nieznośnie znosić go przy takich upałach hehe), zdarzy mi się być niemiłą, nieuprzejmą, warknąć na Pana Męża czy z braku sił i ochoty na nic, pozwolić dzieciom na to, na co nie pozwalam im często; ale i wcześniej tak było! Więc, widocznie tak mi się zdarza, bez względu na temperaturę, porę roku, dzień tygodnia czy położenie geograficzne.
Dzieci, przy odpowiednim wsparciu, stosunkowo szybko się adaptują w nowym środowisku, co zresztą słyszę tutaj dość często. Gdy ostatnio na szkolnej uroczystości jedna z mam żaliła się, że boi się o córkę, bo ona jest taka nieśmiała, spokojna, nie lubi zmian a od września czeka ją nowa szkoła, nowe koleżanki, nowy nauczyciel, mówię – spójrz na moich chłopców, oni obaj musieli zaadaptować się w nowej szkole, z nowymi kolegami, z nowymi nauczycielami, na dodatek - w nowym kraju, w innych warunkach klimatycznych, bez znajomości języka i dali radę! Wszystkie panie uczestniczące w tej rozmowie zaczęły się śmiać, a tamta mama powiedziała – tak, to jest najlepsza motywacja jaką usłyszałam. Proszę bardzo!
Dzieci uczą się też trochę inaczej niż dorośli. Do dziś pamiętam traumę odpytywanki przez nauczyciela angielskiego z nieregularnych czasowników, których uczyliśmy się pisać a nie wymawiać, bo tak naprawdę wcale nie uczyliśmy się mówić ani słuchać. Swoją drogą sposób nauczania języków obcych w mojej klasie, ehhh, szkoda słów.
Niedawno, przez kilka tygodni, przychodził do chłopców nauczyciel angielskiego, chłopcy nazwali go – Pan Gubernator. Rodowity Brytyjczyk, z piękną "kluchową" angielszczyzną jak w Nothing Hill czy Sherlocku, musiałam się mocno starać by zrozumieć co do mnie mówił, podczas gdy on nie starał się mówić tak, by zostać zrozumianym przez takiego obcokrajowca jak ja. Cóż, akcent, rzecz nabyta, a ja w gratisie miałam parę minut konwersacji. Natomiast, bardzo podobało mi się jego podejście, sposób w jaki uczył dzieci, nawet jeśli, patrząc z boku, nie wyglądało to na typowe lekcje. Razem budowali z klocków, oglądali książki, pojazdy, w trakcie takich zabaw poznawali alfabet, krótkie słówka, on o coś pytał, a oni na miarę swoich możliwości odpowiadali. Po każdej lekcji streszczał co robili, na jakim problemie bądź zagadnieniu chciał się skupić, oraz dawał mi wskazówki na co zwracać uwagę, jak samemu się z nimi bawić by zabawa miała też dodaną wartość edukacyjną, podsuwał pomysły, dzięki którym on będąc dzieckiem się uczył. Gdy na samym początku próbowałam wtrącać swoje – słuchajcie, uważajcie, zajmijcie się lekcją, uspokajał mnie – spokojnie, damy sobie radę, nawet jeśli jeden czy drugi gdzieś odchodzi a ja go zawołam, to wraca. Chce pójść ci o czymś powiedzieć? Ok, za chwilę i tak do mnie wróci. Zobaczysz będzie dobrze. To są przecież dzieci. 
Żałowałam, że nie trafiłam na niego dużo wcześniej, że nie uczy w chłopców szkole, bo sensowny nauczyciel stanowi ogromną część sukcesu.
Tydzień temu pojechaliśmy na urodziny żony szefa Pana Męża. Gdy dojechaliśmy na miejsce nikogo jeszcze nie było poza nami i jubilatką z mężem. Starszy rozejrzał się i zapytał – why nobody is here? (dlaczego nikogo tu nie ma), wszedł kolega Pana Męża ze swoją żoną (moją towarzyszką cotygodniowych pieszych wycieczek do sklepu), przywitali się, usiedli przy stoliku a Starszy zaczął jej opowiadać o uroczystości w szkole: today przedstawienie in my school, I was a giant. Potem rozkręcił się, a koleżanka sama zachęcała go do rozmowy pytaniami, opowiedział o swoim kostiumie, piosence, torcie, że był czekoladowy i truskawkowy. Bez stresu, że coś powie źle, że może ktoś nie zrozumie. Całkowicie pewny siebie. Duma rozpierała mnie od środka.
Gdy po weekendzie spotkałyśmy się by iść do sklepu, koleżanka wciąż była pod wrażeniem tego, jak Starszy się otworzył, jak ładnie opowiadał i tyle miał do powiedzenia, przecież graduation i strawberry to trudne słowa.
I choć wciąż śmieję się słysząc - mamo, zrób mi kanapkę and kakao, to tak, zdecydowanie jestem dumna słysząc jak się rozwija, buduje proste zdania, stara się i chce rozmawiać.

Może i dzieci nie łapią tak szybko jak byśmy chcieli, miesiąc, dwa, kilka przebywania w obcojęzycznym środowisku nie sprawi, że zaczną biegle mówić w innym języku (choć prawdopodobnie natura zna i takie przypadki), lecz z całą pewnością trzeba umieć je poprowadzić i wspierać na nowej drodze.

Rada numer jeden - pozwólcie dzieciom oglądać bajki w obcym języku. 

A życie? Zweryfikuje ;-)

wtorek, 16 maja 2017

Z wizytą

Nie wiem czy zawsze, ale tak – dobro wraca.
Chyba w ramach jakiejś formy odwdzięczenia się, mama jednego z chłopców z klasy Starszego zaprosiła nas do siebie do domu. Żeby nie popełnić żadnego „fo pa”, zapytałam czy powinnam coś przynieść, bo z racji „niebywania” w tutejszych towarzystwach, nie znam lokalnych zasad i zwyczajów, a nie chciałabym jednak zachować się głupio. Rozbawiona mama podziękowała i powiedziała, że nie ma takiej potrzeby, ona wszystko przygotuje. Mimo wszystko i żeby uwolnić się od pokusy, zabieram paczkę śliwek nałęczowskich w czekoladzie, które Pan Mąż wraz z połową walizki kawy i słodyczy przywiózł po Wielkanocy z Polski. Byłam ciekawa, podekscytowana, bo jak tu nie być gdy idzie się z wizytą do „tubylca”, kiedy można zobaczyć co kryje się za murami otaczającymi te duże domy.
Chłopcy udali się do pokoju dziecięcego, ja rozglądałam się po dużej przestrzeni domu, urządzonej ładnie, spokojnie bez ekstrawagancji, myśląc – a wydawało mi się, że to nasz dom jest duży.
Duża kuchnia z wyspą, ogromny salon, przestrzeń do zabawy dla dzieci wielkości naszego salonu, z trampoliną, dmuchanym zamkiem, sypialnie, dziecięce pokoje. Jeszcze jedna kuchnia i salon z tarasem piętro wyżej. Jest nawet i winda. Nie czuję się przytłoczona, bo atmosfera jest naprawdę domowa, rodzinna. Rodzina męża mieszka mocno po sąsiedzku.
Pani domu ciekawa moich odczuć dotyczących życia tutaj, podzieliła się też ze mną swoimi spostrzeżeniami z niedawnego pobytu w Europie, który bardzo jej się podobał: zdecydowanie, życie tam jest inne od życia tutaj, pomyślałam nawet, że mogłabym tak mieszkać, oczywiście byłoby to czymś w rodzaju wyzwania, bo jednak wszystko trzeba robić samemu.
Uśmiechnęłam się, to takie normalne przecież. Tutaj, dwójka dzieci, dwie opiekunki, pomoc domowa.
Zjadłyśmy smaczny obiad, dzieci domową pizzę, odruchowo chciałam pomóc z naczyniami ze stołu – nie ma potrzeby, zostaw, pani S. posprząta. No tak, nie jesteś do tego przyzwyczajona, prawda?
Prawda, prawda.
Było naprawdę miło, pan taksówkarz zadzwonił, czy ma po mnie przyjechać. Spojrzałam na zegarek – o majgat! Przyjemnie się zasiedzieliśmy.

Być może zakatarzony Pan Mąż przywiózł nam coś po świętach z Polski, może to efekt niedawnej burzy piaskowej, wypadkowa pogody, klimatyzacji, zmian temperatur i czegoś tam jeszcze – rozchorowaliśmy się. Najpierw Młodszy, potem mnie rozłożyło na dużo dłużej niż normalnie, na koniec Starszy. W Polsce przy takich objawach idę do apteki i wiem co chcę kupić. Tutaj mamy sprawdzoną na razie jedną klinikę, dzwonię – odzywa się głos w automacie, nie rozumiejąc nic a nic, słucham przez dwie minuty w oczekiwaniu, że może jednak odezwie się ktoś, kto poza gadaniem będzie także mógł posłuchać i odpowiedzieć. Nie jestem w stanie zrozumieć, czy automat powtarza w kółko ten sam komunikat, czy jest to dłuższy monolog po arabsku, instruujący mnie co powinnam zrobić zamiast wisieć tak niezrozumiale na linii. Googluję jeszcze inną przychodnię, dzwonię, pani mówiąca po arabsku przekazuje słuchawkę jeszcze jednej mówiącej po arabsku, która w końcu przekazuje do pana mówiącego po angielsku, mam nadzieję, że dobrze zrozumiałam - można przyjechać. W międzyczasie sprawdzam i przyswajam medyczne słownictwo. Trafiamy na bardzo sympatycznego lekarza (choć na wejściu czuję się zignorowana – good afternoon sir – i odnoszę wrażenie, że bardziej rozmawia z Panem Mężem a ja co najwyżej mogę sobie pogadać do obrazu), ogląda, osłuchuje, bada obu chłopców. Ostatecznie zwraca się też do mnie, chłopcy dostają po lizaku, jeszcze apteka, dom.

Kilkakrotnie odwiedzamy też stomatologa, który uświadamia nas, że zdrowo wyglądające zęby Starszego, kryją niestety sporo niezdrowości. Kilka wizyt, kilka plomb, pan doktor przekonuje nas do siebie tak bardzo, że wszyscy po kolei umawiamy się, żeby przejrzeć i ewentualnie zrobić porządek ze swoim uzębieniem. Ja siadam na fotel dzień po ostatnim leczeniu Starszego, pani asystentka pyta jak się czuje młody pacjent, chwilę rozmawiamy, ona stwierdza, że nasz język brzmi dla niej ciekawie, i nawet wieczorem w domu próbowała sobie powtórzyć to, co mówiłam po polsku do syna, dobrze to wymawiam – otwórz, szeroko?
Opowiadam Panu Mężowi – otwórz szeroko.. w sumie, to takie podstawy komunikacji.
Dopiero po chwili załapuję kontekst.

O majgat!  

niedziela, 23 kwietnia 2017

o świętowaniu

Święta, święta i po świętach. Nie, żebyśmy je tutaj mocno odczuli, bo nie odczuliśmy. I w niedzielę i poniedziałek – szkoła, a kto pracuje – praca. Nie było atmosfery, magii, kulinarnych fantazji, ot zwyczajne menu: owsianka, kurczak z bulgurem i kanapki.
Zdjęcia mazurków, wykwintnych dań, koszyczków, stroiczków, którymi bliscy dzielili się z nami sprawiały, że brzuszki oblizywały się ze smakiem. A gdy zaczęły się wszystkie telefony z Polski z życzeniami, pozdrowieniami to i magia przybyła, chłopcy zażyczyli sobie malowanie pisanek.

Było super.
Zatęskniliśmy.
Mamo, a za ile dni będzie lato i pojedziemy do babci na wakacje? Bo u babci są bułeczki maślane, a tutaj nie ma. A możemy zrobić zabawę w rąbanie drzewa? I rozpalimy ognisko, tylko szkoda, że nie możemy zabrać naszych nerfów i pistoletów na wodę.
- Możemy je zabrać, i jak chcesz to zabierzemy.
Ale sama pamiętasz te kontrole bagażów do samolotu! To się jeszcze zastanowię czy je zabierzemy bo bardzo bym chciał. I wiesz, będziemy robić bazę i uciekać przed maluchami, bo dziewczyny też będą w grupie maluchów, a może zrobimy tak, że w naszym pokoju będzie baza i będziemy mogli tam chować naszą mapę, nasz zeszyt, ale proszę mamo, tylko ja będę tam wchodził, żeby dziewczyny nie mogły znaleźć naszego tajnego zeszytu i umówimy się, że ja będę wprowadzał kod, na przykład 4827 i wtedy mnie wpuścisz do pokoju, ale będę wchodził sam jak wprowadzę ten kod, ok? Ale wejdę tylko na chwilę a nikt inny nie będzie wchodził, zobaczysz będzie fajnie, możemy się tak umówić? Proszę...

W tym roku święta zbiegły się z urodzinami Starszego. Pomimo początkowego braku zrozumienia, ostatecznie umówiliśmy się, że zaprosimy wszystkich latem i zrobimy przyjęcie
- ale mamo, przecież do lata wszyscy zapomną, że były moje urodziny i nikt nie przyjdzie z prezentem.
Na nasze skromne potrzeby przygotowałam mały torcik z fajerwerkiem, 

natomiast do szkoły kupiliśmy piękny tort w barwach człowieka-pająka. Tort zrobił tak zwane wejście: wow Spiderman!

Dzieci odśpiewały happy birthday po arabsku i po angielsku. Tort okazał się nie tylko ładny ale i smaczny. Nawet Starszy, który fanem tortów nigdy nie był, zjadł z apetytem swój kawałek.
Zgodnie z tutejszym zwyczajem przygotowaliśmy po drobnym upominku dla wszystkich dzieci, Starszy dumnie rozdawał małe torebki i cieszyliśmy się, że dzieci się cieszą i dziękują. To były bardzo miłe szkolne urodziny.

Z dnia na dzień Starszy otrzymał zaproszenie na przyjęcie urodzinowe do koleżanki z klasy. Początkowo nie planowałam iść, mieliśmy za mało czasu na kupienie prezentu, poza tym, po ostatnim urodzinowym doświadczeniu, nie bardzo mi się chciało. Nawet nie wiedziałam co to za koleżanka. Ostatecznie jednak, decyzją dzieci, wybraliśmy się - i bardzo dobrze.
Pan Mąż nauczony doświadczeniem, stwierdził, że przyjedzie po nas dopiero po zakończeniu imprezy, i słusznie. Tu jest stół dla dzieci, a tu stół dla mam.
Przyjęcie urodzinowe odbywało się w kompleksie sal zabaw, które chłopcy znali i bardzo lubili, więc sama lokalizacja już dawała 100% do przekonania. Przyszło ponad pół klasy oraz mamy, z którymi przy różnych ostatnich okolicznościach zamieniłam parę zdań, więc nie czułam się zupełnie obco. Czułam się bardzo dobrze. Ponieważ wszystkie dzieci w domu zrelacjonowały szkolne urodziny Starszego, więc i wszystkie panie złożyły mu życzenia.

Dzieci przez prawie dwie godziny miały zapewnione atrakcje w pięciu różnych tematycznie salach zabaw, po czym wróciły na posiłek. Były tak głodne, że z dużym apetytem zjadły najpierw pizzę a po odśpiewaniu happy birthday prawie każdy zmieścił jeszcze po kawałku tortu.
Gospodyni imprezy, przygotowała także przekąski dla mam, home-made – sałatki, grillowane warzywa i nadziewane bułeczki. Przepyszne!
Było miło, a ja nie siedziałam jak pajac przy stole pełnym rozmów w niezrozumiałym dla mnie języku. Choć był moment, że osiem pań przy stole rozmawiało ze sobą w swoim ojczystym języku, czyli rosyjskim więc i ja czułam się trochę „swojsko”.

Chłopcy cali mokrzy, z wypiekami na twarzy i szerokimi uśmiechami przeżywali to fantastyczne przyjęcie urodzinowe. Cieszę się, że nie uległam swojemu niechceniu i, że nie zostaliśmy w domu.


czwartek, 13 kwietnia 2017

Burza piaskowa

Ku wielkiej uciesze chłopców, decyzją Ministra Edukacji, wszystkie szkoły zostały na dwa dni zamknięte z powodu burzy piaskowej. I tym sposobem mamy przedłużony weekend.
To już druga - podczas naszego pobytu tutaj - burza, w trakcie której zajęcia w szkołach są odwoływane; co bardzo cieszy dzieci a zdecydowanie mniej cieszy rodziców. Dodatkowo temperatura na zewnątrz jest teraz dość wysoka, powietrze suche, ciężkie, beżowe, można było momentami odnieść wrażenie, że powietrze parzy – warunki zdecydowanie sprzyjające temu, by zostać w domu. A jeśli ktoś koniecznie musi wyjść z domu, to przyda się maska przeciwpyłowa, szpitalna, albo jakakolwiek część garderoby, która w jakimkolwiek stopniu przefiltruje wdychane powietrze.
Po wczorajszym, porannym spacerze ze sklepu w compoundzie, gdy burza dopiero się zaczynała, mój nos i zatoki wołają i proszą o kąpiel w słonej, morskiej wodzie (a i ja osobiście, z wielką chęcią bym się na plażę wybrała). Młodszy wracał z czapką naciągniętą na twarz, by ten drobny piach krążący w powietrzu nie drażnił mocniej jego oczu a Starszy naciągnął koszulkę na nos. Nie żebym była aż tak nieodpowiedzialna, by wyciągać dzieci do sklepu w środku burzy. Otóż, pogoda z samego rana nie zwiastowała niczego złego, postanowiłam więc, że wykorzystamy piękny, słoneczny dzień wolny i zaraz po śniadaniu wybierzemy się na basen, zanim przebywanie w wodzie na słońcu stanie się nie do zniesienia. 
Godzina 9.20, obsługa basenu mówi, że basen będzie otwarty dopiero o 10 bo jeszcze czyszczą po wczorajszej burzy piaskowej. Po basenie i tak mieliśmy iść do sklepu, więc żeby nie marnować czasu poszliśmy zrobić zakupy. Gdy z niego wyszliśmy okazało się, że najlepszym pomysłem będzie wracać prosto do domu. Nie wiem skąd nagle wziął się tu wiatr, nielekko owiewający nas z różnych stron, (na ramieniu ciężka torba, w rękach ciężkie zakupy – damska wersja spaceru farmera) do mojego spoconego czoła przyklejają się drobinki piasku, oczy zaczynają szybciej mrugać z powodu szorstkości pod powiekami, czuję peeling na zębach - ekologiczne, naturalne piaskowanie a oddech staje się cięższy, niewygodny. Teraz wiem co znaczy sypnąć piaskiem w oczy. O majgat!

Pierwszej burzy piaskowej, która miała miejsce nie tak dawno temu prawie nie odczułam, nie zauważyłam tak, jak była widoczna w innych częściach miasta, gdzie można było ją zaobserwować nawet w postaci tumanowej ściany piachu. Tamta potraktowała nas łagodniej, i chyba ominęła tę część compoundu w której mieszkamy. Tym razem, poza mglistym widokiem z okna, 


zauważam ją na meblach, w postaci szarego osadu na wannie, w korytarzu, na podłodze, na łóżku, a nawet czuję teraz pod opuszkami palców stukających w klawisze komputera. 
Nawet mocno nie sprzątam, bo i po co. Wiejący za oknem wiatr przyniesie do jutra jeszcze sporo pyłu.
Nawet zbliżające się Święta nie przekonują mnie do świątecznych porządków, co innego śmigus-dyngus!