Wszystko się dzieje po
coś - tak na pożegnanie usłyszałam od mojej ulubionej Alicji.
Dokładnie, dokładnie tak. Dziś myślę sobie, że jednak dobrze
się stało, że nasza ostatnia wycieczka nie doszła do skutku –
po pierwsze nauczyliśmy się dbać o pełen bak przed planowanymi
wyjazdami (nie ma opcji - „zatankujemy po drodze”), ja natomiast
(po drugie) miałam szansę przeszperać internety, by dowiedzieć
się czegokolwiek o celu naszej wyprawy.
Taif. Nie wiem w którym
momencie propozycji piątkowego wyjazdu, rzuconej przez Pana Męża
tydzień temu, stanęła mi przed oczami jakaś mała, zielona,
zacofana wioska w górach, gdzie małpy biegają na wolności.
Początek przeszukiwań,
niezawodny dr Gie - lista dziesięciu miejsc, które warto tam
zobaczyć. Wow, przynajmniej dziesięć niezwykłości jak na małą,
zapyziałą dziurę to bardzo, bardzo dużo.
Gdybyśmy dotarli tam
przed tygodniem, z całą pewnością na oślep próbowalibyśmy
dotrzeć gdziekolwiek, chaotycznie i w pośpiechu googlując coś w
międzyczasie, prawdopodobnie tracąc czas i strzępiąc nerwy.
Bo Taif, to ładne, duże,
historyczne miasto i okolice. Położone na wysokości około 1879
metrów.
Żałuję, że nie
wszystkie poradniki, przewodniki, blogi zawierają linki, adresy,
lokalizacje, żeby dotrzeć dokładnie tam, gdzie by się chciało.
Cóż, człowiek szybko przywyka do ułatwień i udogodnień, wręcz
do „podania na tacy” i rozleniwia się.
Nie wszystkie atrakcje
nadają się na eksplorację z małymi dziećmi, wybrałam trzy. W
drogę!
Nawigacja postanowiła
sobie z nas tego dnia zażartować.
Już na samym starcie
okazało się, że jedziemy w nazewniczo ciekawe okolice. Żart
rozbawił nas tak mocno, że i dzieci chciały wiedzieć z czego się
śmiejemy, żeby pośmiać się razem z nami.
Niedaleko za Jeddah,
Młodszy krzyknął: Mamo, mamo, lamy! Czy to są lamy? Mamo, mamo,
wielbłądy*!
I to wcale nie jest zoo.
Młodszy: Mamo, a czy w
Arabii jest zoo? I czy są tam pająki?
(*znajdź wszystkie wielbłądy na tym obrazku)
Daleko przed nami, na
horyzoncie ukazały się góry, które zostały naszymi towarzyszami
na dalszą drogę.
Gdy się do nich
zbliżyliśmy nawet nie spodziewałam się, jaki ciekawy kawałek
drogi właśnie się zaczyna.
Starszy: Mamo, mamo,
naprawdę jesteśmy w górach!
Ostre zakręty,
ostrzeżenia przed spadającymi skałami, ograniczenia prędkości.
Droga wiła się w górę wieloma zakrętasami. Na jednym z nich (w
bezpiecznym miejscu) aż przystanęliśmy – po drugiej stronie
ulicy na skałach i betonowych barierkach siedziały małpy i
przyglądały się ludziom, tak samo jak ludzie przyglądali się
małpom; aczkolwiek małpy wydawały się mniej zaciekawione.
(Zdjęcia fajne a tu do obejrzenia (klik):
Krótka przejażdżka - ze specjalną dedykacją dla mojego ulubionego Braciszka)
Nawigacja ustawiona na
National Park. Wjechaliśmy do miasta. Jedziemy, jedziemy,
jedziemy, zdecydowanie wyjechaliśmy poza centrum, jedziemy,
jedziemy. Okolice rzekłabym - nieciekawe, lecz mapa w nawigacji
ewidentnie pokazuje, że za chwilę zacznie się duży obszar
zielonego terenu. Dajmy się zaskoczyć! Taaa. Pełnia zaskoczenia.
Z drogi asfaltowej
wjeżdżamy w piaszczystą, otoczoną jakimiś kamieniami.
Jedź
dalej prosto. Tylko gdzie?
Przed nami brama, ogrodzenie, brama
zastawiona wielkimi głazami.
No jak byk, każe jechać dalej. No
way!
Rezygnujemy z National
Park, próbuję wyszukać jakikolwiek najbliższy park, mając
nadzieję, że nawigacja będzie tym razem bardziej łaskawa.
Coś jest. Jest super!
Zamykam na chwilę oczy i wdycham tutejsze powietrze, inne niż w
Jeddah. Otwieram oczy i widzę góry.
Dzieci momentalnie odnajdują
się wśród huśtawek, zjeżdżalni, kryjówek, a my siadamy sobie
na sztucznej trawie. Pomimo tego, że chłodniej tu niż w Jeddah,
dla mnie wciąż gorąco i rozglądam się za cieniem. Dopiero Pan
Mąż uświadamia mi, że nasze dzieci na tle innych wyglądają dość
inaczej i to nie tylko ze względu na ich nietutejszą urodę.
Chłopcy w krótkich spodenkach, t-shirtach. Tutejsze dzieci
(niektórzy dorośli też) – w ciepłych bluzach, kurtkach!,
kożuszkach!, ciepłych czapkach, niektóre w kozaczkach. No tak,
przecież jest zima.
Ładny, czysty, zadbany
park. Na sztucznej trawie pikniki rodzinne, wciąż dochodzą ludzie
z dywanami, koszami, torbami. Piknikowo. To mi się podoba.
Rozmowę przerywa nam zza
pleców – excuse me, excuse me! (przepraszam) . Odwracam
głowę, na wszelki wypadek rozglądam się, mówię (zdziwiona) do
Pana Męża – ty, on chyba mówi do nas. Welcome my friend
(witaj przyjacielu). Nie
znam człowieka.
Mężczyzna w białym
stroju, czerwono-białej chuście (nie wiem jak ona się tu nazywa)
na głowie, z męskim orszakiem za nim, staje przed nami, pyta Pana
Męża skąd jest, co tu robi, czy mieszkamy w Taif, jak się nam
podoba, etc. Oferuje swoją pomoc w razie gdybyśmy czegoś
potrzebowali. Ja na wszelki wypadek się nie odzywam. Mówi, że ma
też biznes w Jeddah, jak będziemy chcieli zaprasza do siebie,
dostaniemy dobrą cenę. Żegna się, odchodzą. Patrzymy na siebie z
Panem Mężem z lekką dezorientacją.
Po jakimś czasie
zauważam, że jestem jedyną kobietą w tym parku, która nie ma
zakrytych włosów. Na szczęście nikt nie zwraca mi uwagi. Inne
dzieci, przyglądają się naszym dzieciom. Chyba jesteśmy tu jakimś
niecodziennym zjawiskiem.
Dopada nas głód, pora
obiadowa, czas coś zjeść. Po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko
wejścia do parku widzieliśmy jakąś jadłodajnię więc Pan Mąż
rusza sprawdzić co mają dobrego.
My z chłopcami czekamy w
cieniu.
Pod płotem, w cieniu na dywaniku dwie kobiety się modlą.
Pan Mąż wraca z trzema
reklamówkami. Śmieję się zadowolony z zakupów – tylko arabskie
jedzenie. Kosmos - nikt tam nie mówił po angielsku, ale jakoś się
porozumiał choć nie wie co przyniósł, rozkładamy nasz piknik (za
całe 25 SAR) na ławce.
Chłopcy dorywają się
do, jak oni to określają – naleśników, dostają po kawałku
kurczaka a my raczymy się całą resztą – kurczak pieczony,
grillowany, kebab, hummus, świeże warzywa, torba rukoli, okrągłe
placki (chleb), sosy, ryż. Przepyszny ryż. Znajduję w nim chyba
kawałki cynamonu, może goździki, zdecydowanie kminek, w smaku
wyczuwam curry i coś jeszcze. Nie sądziłam, że sam ryż może
dostarczać tylu doznań i zagadek smakowych. Co chwila podjeżdża
jakiś chłopiec na rowerze, przygląda nam się, zawraca. I tak
siedem razy. Kończymy, sprzątamy, a chłopcy w międzyczasie toczą
swoje„walki”.
Spod płotu, ktoś
uśmiecha się i macha w moją stronę. Oglądam się dookoła, tak
to do mnie, kobieta macha ruchem jakby mówiącym by podejść. Hmmm.
Okej.. Idę. Dwie kobiety starsza i młodsza (chyba trochę starsza
ode mnie) siedzą na dywanie, pokazują ruchem ręki miejsce dla
mnie. Podają rękę na przywitanie, coś mówią, więc i ja się
przedstawiam. Zdziwiona siadam. Pani starsza nalewa mi kawy. Mówi
coś do mnie, wzruszam ramionami, wykrzywiam twarz w geście
niezrozumienia, druga, młodsza coś do niej mówi, też nie
rozumiem.
Pytam – do you speak
English?
No. You speak Arabic?
No.
No to, żeśmy sobie
pogadały.
Pyta – Taif?
Odpowiadam – Jeddah. Taif, visit, tourist. Młodsza coś
chyba tłumaczy. Siedzę, wciąż zaskoczona, lekko zażenowana swoją
bezradnością, zupełnie nie wiedząc jak się zachować. Piję
kawę, mówią – arabic coffee, starsza pani częstuje mnie
daktylami – palce lizać. Nie znam tutejszej etykiety, nawet nie
wiem co zrobić, powiedziałabym coś, tylko co i po jakiemu? Chyba
musiałam wyglądać tam dosyć idiotycznie.
Głupie to ale mielę na
języku pestki od daktyli, muszę zobaczyć jak one się ich
pozbywają i zrobić to samo.
Pani starsza coś do mnie
mówi, powoli, oddziela słowa, pokazuje w stronę chłopców,
pokazuje dwa palce, kiwam potwierdzająco, mówię, że mam dwóch
synów. Młodsza coś tłumaczy. A może mówi – odpuść i tak nie
zrozumie. Pyta – hospital? Mówię, że nie, mąż pracuje w
Jeddah. Starsza wyciąga mini szklankę, nalewa kawy, daje w rękę
garść daktyli i mówi – husband. Idę zanieść Panu
Mężowi.
Cała ta sytuacja jest
mimo wszystko dosyć miła a kawa znakomita, prze-pysz-na. Żółta,
aksamitna, z posmakiem kardamonu. Staram się wyrazić, jak bardzo mi
smakuje.
Wypijam trzecią kawę,
dziękuję jak umiem najpiękniej, żegnam się, wciąż nie mogąc
wyjść z zaskoczenia.
Znów przypominają mi
się mieszkańcy Lizbony. Uśmiecham się próbując przywołać tamte
wspomnienia i starając się zmagazynować obecne.
Zgodnie stwierdzamy, że
nic niemiłego ze strony ludzi nas tutaj nie spotkało. Są mili,
życzliwi, może nawet trochę nami zaciekawieni?
Jedziemy do zoo.
Nawigacja szaleje.
Wjeżdżamy w takie klimaty, że bałabym się tu sama spacerować. Z
jednej strony ulicy nowsze domy, z drugiej jakieś stare –
przychodzi na myśl – rudery, wyglądają jak jakieś opuszczone
pegeery. Kończy się asfalt, nawigacja pokazuje, że nawet nie
jedziemy drogą, ona biegnie gdzieś obok, to gdzie my właściwie
jesteśmy?
Nie wiemy czy nie lepiej zawrócić, kurzy się. Patrzę
na mapę, jesteśmy już dość blisko celu, zawrócić zawsze
zdążymy.
Uff, dojeżdżamy do cywilizacji. To chyba zoo, tylko
zaraz na wejściu stoją karuzele, i inne atrakcje wesołego
miasteczka co lekko zbija nas z pewności. Na wszelki wypadek pytam
pana sprzedającego bilety, czy zwierzęta są tam w środku? Tak, on
pyta nas skąd jesteśmy.
Poland.
Oo!! Holand! Welcome
my friends!
W zoo szału nie ma, ale
dzieciom się podoba. Swoją niewielką klatkę mają tu nawet koty,
które bardzo chłopcom przypadają do gustu, podobnie jak małpy.
Przy klatce z
niedźwiedziami jakiś człowiek pyta Pana Męża skąd przyjechał.
Inne dzieci przyglądają się naszym dzieciom, a ich rodzice chyba
strofują je, by nie robiły tego tak nachalnie.
Co widziałeś ciekawego
w zoo – białego człowieka!
Młodszy chce do toalety,
ja również. Brak zarówno tabliczek w języku angielskim jak i
pisma obrazkowego. Widzę wychodzącą z jakiejś budki kobietę z
dzieckiem, idziemy. To akurat pokój modlitw. Na szczęście udaje
się znaleźć toaletę właściwą.
Na koniec chłopcy
wspinają się na wysoką zjeżdżalnię, z której około
osiemnastej przegania wszystkich jakiś człowiek.
Robi się szaro,
wychodzimy i podjeżdżamy pod znajdujący się po drugiej stronie Al-Rudaf Park. Kolejny piękny, czysty, zadbany park.
Na trawie dużo
piknikujących osób, chłopcy szaleją. Patrzę na nich i widzę i
jestem pewna, że są szczęśliwi.
Czekamy na wieczorny pokaz
tańczących fontann, niestety, okazuje się, że dzisiaj pokazu nie będzie.
Przy skałach lampy
zmieniają kolory, Młodszy tańczy, po czasie pyta: mamo, a gdzie
nasz pokój?
Wiem, że chodzi mu o hotel i zaczynam żałować, że
nie zaplanowaliśmy tego wyjazdu na dwa dni z noclegiem tutaj.
A możemy tu jeszcze
jutro przyjechać i zostać do nocy? Bo ja bardzo lubię tu tańczyć.
Tak, tak, tak! Na pewno tu jeszcze wrócimy.