czwartek, 26 stycznia 2017

O tym jak się nam rodzina powiększyła

Podczas jednej z moich pierwszych rozmów z nauczycielką od angielskiego, wspomniałam, że dzieci są tu zachwycone kotami, które spotykamy prawie na każdym kroku. Uśmiechnęła się od razu i przyznała, że ona też bardzo lubi koty, nawet przygarnęła ich tu już siedem. Jak tylko będę chciała to może mi oddać jednego spokojnego kotka, bo jedna z tych siedmiu przygarniętych będzie niedługo miała młode. Nic z tych rzeczy pomyślałam, koty są fajne dopóki człowiek może sobie na nie popatrzeć, ale żeby tak na co dzień, to raczej nie, dziękuję. Choć, prawdę mówiąc, zawsze gdy przeglądałam z chłopcami ich ulubione książki o kotach jakaś cząstka mnie bardzo chciała mieć kiedyś, w przyszłości, może na starość, milutkiego rosyjskiego niebieskiego. Do starości jeszcze, jeszcze długa droga.
W ubiegłym tygodniu natomiast, owa Pani Nauczycielka, zaprosiła nas do jej compoundu, żeby chłopcom urozmaicić lekcje angielskiego. Czasem zmiana otoczenia też może pozytywnie wpłynąć na uczenie, poza tym chłopcy będą mogli zobaczyć jej wszystkie kotki, pokaże im hodowlę zwierząt domowych prowadzoną na terenie ich compoundu, co chłopcom też może się spodobać.
Przed wyjazdem uprzedziłam Pana Męża, żeby się nie zdziwił jak Pani Nauczycielka będzie nam próbowała oddać swojego jednego kotka. Damy radę, jesteśmy przecież asertywni.

Ten compound spodobał mi się o wiele bardziej niż nasz i bardzo żałowałam, że tam nie mieszkamy.

Wszystkie koty, zgodnie z przewidywaniami, wzbudziły chłopców ogromną radość i wielkie zainteresowanie. Mała, szara, milutka kotka wskoczyła mi na kolana, wsadziła swoją głowę w moją dłoń tak sprytnie, tak słodko nachalnie, że nie dało się jej nie głaskać. Pieszczoch.

Lokalna hodowla zwierząt to też ciekawe zjawisko, w jednej zagrodzie, żyjące razem, obok siebie – kury, koguty, indyki, świnka morska, króliki, kaczki a nawet żółwie, chciałoby się powiedzieć w niezwykłej symbiozie czy raczej wspólnocie. Nie mogłam wyjść z podziwu.
Chłopcy zostali i liczyli zwierzątka a my poszliśmy na spacer, jakiego (bez dzieci) tutaj mamy małe szanse doświadczyć. Wypiliśmy kawę w miejscowej restauracji, pełnia romantyzmu.

Gdy wróciliśmy by zabrać chłopców i rzeczy, mały szary pieszczoch wskoczył pod dłoń Pana Męża. Chłopcom spodobało się tak bardzo, że pytali, czy jeszcze kiedyś będziemy mogli tu wrócić.

No i jakoś się stało, stało się, kotka jedzie z nami. Dzieci podskakiwały z radości, chyba nie do końca wierzyły, że to się dzieje naprawdę – naprawdę będziemy mieli własnego kotka?
Przed wejściem do domu Starszy troskliwie wszystko tłumaczył – zobacz kotku tu stoją nasze rowery, a to jest nasz dom, a to są schody, mamo zapal światło, żeby kotek się nie przestraszył. Gdy kotek zasnął, Starszy przykrył go delikatnie swoim kocykiem.
Po pierwszej nocy obudziłam się u boku Pana Męża, z drugiej strony u boku Starszego, który miał u swego drugiego boku Młodszego i z wciśniętym gdzieś między nami wszystkimi kotem.
Jakie to szczęście... mieć duże łóżko.
Młodszy powiedział: mamo, jestem najszczęśliwszy, zawsze marzyłem, żeby mieć własne zwierzątko.
Marzenia się spełniają.

Kotek jest ciekawski, wyrozumiały, spragniony czułości, lubi wyglądać przez okno, sam wybiera sobie zabawki z chłopców pokoju i rzuca je sobie i gania za nimi, wskakuje i wciska się wszędzie tam gdzie my nie dalibyśmy rady wskoczyć czy się zmieścić, chowa się pod kanapami, w otwartych szufladach, wpycha głowę pod nasze dłonie wymuszając pieszczoty, zmusza mnie do gimnastyki w kuchni gdy chcę pokroić kurczaka (tak pokrojenie kurczaka urosło do rangi - wyzwanie), trochę też taki indywidualista. 

Gdy drugiego dnia zniknął (na szczęście tylko na jakieś dwadzieścia minut), szukaliśmy go po całym domu, we wszystkich kryjówkach.
Młodszy stwierdził: kotek się nas pozbył.
To mi przypomniało, jak bardzo uwielbiam dziecięce spojrzenie na świat.

piątek, 20 stycznia 2017

Dzień Otwarty w szkole

Wczoraj w klasie Starszego mieliśmy Dzień Otwarty. Wspólny czas dla rodziców i dzieci, a dokładniej dzieci i ich mam.
Na placu zabaw wieszak by zdjąć i powiesić swoją abayę, część kobiet została z okryciem włosów.
Z moim Starszakiem, którego ambicja nie pozwala mu łatwo pogodzić się z porażką, wystartowaliśmy w kilku zabawach sportowych, niestety już na początku nasza drużyna w przeciąganiu liny okazała się słabsza, co skończyło się płaczem, bo przegraliśmy, bo to było nieferowe, bo ich było więcej po drugiej stronie, bo tamta strona była silniejsza i on się już bawić nie chce. Na szczęście udało się nam odegrać i zostawić konkurencję w tyle, w dyscyplinie jazda pchaczo-samochodem, gdy pozostałe zawodniczki zajęte były rozmową nie usłyszały one, two, three, go! A ja popchnęłam moje dziecko do pachołków, zrobiliśmy zakręt i dopędziliśmy do mety. Uśmiech na twarzy dziecka przywrócony.
Większość kobiet znała się, bo w pewnym momencie bardziej aktywne od dzieci były dyskutujące ze sobą mamy, ja przyglądałam się wszystkiemu z boku. Może to kwestia charakteru, wychowania, a może coś jeszcze.
Jedna z kobiet podeszła do mnie, przywitać się, zapytać skąd jesteśmy bo często słyszy z ust swojej córki imię mojego Starszego. Tutaj, popularne i oklepane trochę, imiona naszych dzieci są mocno oryginalne. Powiedziała, że zna Polskę i wie gdzie to jest :) Chwilkę miło porozmawiałyśmy, poczułam się lekko oswojona.
Inna z kobiet podeszła do mnie częstując ciastkami, ugryzłam, mniam, mniam – nie pamiętam kiedy jadłam tak pyszne ciastko czekoladowe – chrupiące, lekkie, z rozpływającymi się kawałkami czekolady. Podeszła ponownie zapytać jak mi smakuje, zażartowałam, że to ciastko rujnuje moją dietę, ale zdecydowanie jest warte jej zrujnowania. Podeszła do nas kolejna mama zachwalając te domowe wypieki, zrobiło się miło. Dostałam wizytówkę, pani ta piecze nie tylko pyszne ciastka, robi też inne smaczne rzeczy, jak tylko będę potrzebowała można zamówić. Już uśmiecham się na myśl o jakimś spotkaniu towarzyskim u nas, i wiem co znajdzie się na stole.
Gdy Starszy skakał na trampolinie, ja przysiadłam na murku. Siedząca obok kobieta zapytała jak ma na imię moje dziecko. Pokazałam, że to ten w zielonej koszulce na trampolinie, akurat skakał tam też jej syn. Zapytała skąd jesteśmy, jak długo już jesteśmy, jak długo tu zostaniemy, czy mi się podoba. Zaproponowała, że możemy się kiedyś spotkać z dziećmi, na dodatek okazało się, że ma także drugie dziecko w grupie Młodszego. Poczułam się ośmielona rozmową, zapytałam o system nauczania w Arabii, od kiedy jest obowiązek szkolny, jak sytuacja na rynku szkół się przedstawia, bo chcąc nie chcąc Starszy będzie musiał od września pójść do szkoły a my tę szkołę musimy tu wybrać. Wybrać dobrze znajdując złoty środek między naszymi ambicjami, chęciami a możliwościami dzieci. Powiedziała, że zapyta swoją kuzynkę która pracuje w szkole i przygotuje mi taką listę szkół, które moglibyśmy rozważyć i w przyszłym tygodniu porozmawiamy. Odniosłam wrażenie, że mamy podobny punkt widzenia w niektórych tematach. Podszedł Starszy i pani zapytała go, czy może ją nauczyć kilku słów po polsku a ona go nauczy po arabsku. Starszy był mocno onieśmielony i zawstydzony. Okazuje się, że wymówienie dzień dobry, cześć i dziękuję nie jest wcale takie łatwe.

To było bardzo miłe przedpołudnie.

Kobiety, które do tej pory bezszelestnie mijałam rano pod szkołą odprowadzając chłopców, przestały być mi zupełnie obce. Pod swoimi abayami, hijabami są bardzo miłe, życzliwe, gadatliwe, serdeczne, przynajmniej te, z którymi ja miałam okazję porozmawiać. Choć nie wiem co robią, co mówią za moimi plecami ale średnio mnie to interesuje.
Teraz wydaje mi się, że to nie jest kwestia zaciekawienia białymi przybyszami, ludzie tutaj po prostu tacy są – otwarci, serdeczni, mili.

I ja czuję się tu coraz lepiej.


środa, 18 stycznia 2017

Taif. O wycieczce, która się udała.

Wszystko się dzieje po coś - tak na pożegnanie usłyszałam od mojej ulubionej Alicji. Dokładnie, dokładnie tak. Dziś myślę sobie, że jednak dobrze się stało, że nasza ostatnia wycieczka nie doszła do skutku – po pierwsze nauczyliśmy się dbać o pełen bak przed planowanymi wyjazdami (nie ma opcji - „zatankujemy po drodze”), ja natomiast (po drugie) miałam szansę przeszperać internety, by dowiedzieć się czegokolwiek o celu naszej wyprawy.
Taif. Nie wiem w którym momencie propozycji piątkowego wyjazdu, rzuconej przez Pana Męża tydzień temu, stanęła mi przed oczami jakaś mała, zielona, zacofana wioska w górach, gdzie małpy biegają na wolności.
Początek przeszukiwań, niezawodny dr Gie - lista dziesięciu miejsc, które warto tam zobaczyć. Wow, przynajmniej dziesięć niezwykłości jak na małą, zapyziałą dziurę to bardzo, bardzo dużo.
Gdybyśmy dotarli tam przed tygodniem, z całą pewnością na oślep próbowalibyśmy dotrzeć gdziekolwiek, chaotycznie i w pośpiechu googlując coś w międzyczasie, prawdopodobnie tracąc czas i strzępiąc nerwy.
Bo Taif, to ładne, duże, historyczne miasto i okolice. Położone na wysokości około 1879 metrów.

Żałuję, że nie wszystkie poradniki, przewodniki, blogi zawierają linki, adresy, lokalizacje, żeby dotrzeć dokładnie tam, gdzie by się chciało. Cóż, człowiek szybko przywyka do ułatwień i udogodnień, wręcz do „podania na tacy” i rozleniwia się.
Nie wszystkie atrakcje nadają się na eksplorację z małymi dziećmi, wybrałam trzy. W drogę!
Nawigacja postanowiła sobie z nas tego dnia zażartować.
Już na samym starcie okazało się, że jedziemy w nazewniczo ciekawe okolice. Żart rozbawił nas tak mocno, że i dzieci chciały wiedzieć z czego się śmiejemy, żeby pośmiać się razem z nami.


Niedaleko za Jeddah, Młodszy krzyknął: Mamo, mamo, lamy! Czy to są lamy? Mamo, mamo, wielbłądy*!
I to wcale nie jest zoo.
Młodszy: Mamo, a czy w Arabii jest zoo? I czy są tam pająki?
(*znajdź wszystkie wielbłądy na tym obrazku)

Daleko przed nami, na horyzoncie ukazały się góry, które zostały naszymi towarzyszami na dalszą drogę.

Gdy się do nich zbliżyliśmy nawet nie spodziewałam się, jaki ciekawy kawałek drogi właśnie się zaczyna.
Starszy: Mamo, mamo, naprawdę jesteśmy w górach!
Ostre zakręty, ostrzeżenia przed spadającymi skałami, ograniczenia prędkości. Droga wiła się w górę wieloma zakrętasami. Na jednym z nich (w bezpiecznym miejscu) aż przystanęliśmy – po drugiej stronie ulicy na skałach i betonowych barierkach siedziały małpy i przyglądały się ludziom, tak samo jak ludzie przyglądali się małpom; aczkolwiek małpy wydawały się mniej zaciekawione.









(Zdjęcia fajne a tu do obejrzenia (klik): Krótka przejażdżka - ze specjalną dedykacją dla mojego ulubionego Braciszka)

Nawigacja ustawiona na National Park. Wjechaliśmy do miasta. Jedziemy, jedziemy, jedziemy, zdecydowanie wyjechaliśmy poza centrum, jedziemy, jedziemy. Okolice rzekłabym - nieciekawe, lecz mapa w nawigacji ewidentnie pokazuje, że za chwilę zacznie się duży obszar zielonego terenu. Dajmy się zaskoczyć! Taaa. Pełnia zaskoczenia.
Z drogi asfaltowej wjeżdżamy w piaszczystą, otoczoną jakimiś kamieniami. 
Jedź dalej prosto. Tylko gdzie? 
Przed nami brama, ogrodzenie, brama zastawiona wielkimi głazami. 

No jak byk, każe jechać dalej. No way!

Rezygnujemy z National Park, próbuję wyszukać jakikolwiek najbliższy park, mając nadzieję, że nawigacja będzie tym razem bardziej łaskawa.
Coś jest. Jest super! Zamykam na chwilę oczy i wdycham tutejsze powietrze, inne niż w Jeddah. Otwieram oczy i widzę góry. 



Dzieci momentalnie odnajdują się wśród huśtawek, zjeżdżalni, kryjówek, a my siadamy sobie na sztucznej trawie. Pomimo tego, że chłodniej tu niż w Jeddah, dla mnie wciąż gorąco i rozglądam się za cieniem. Dopiero Pan Mąż uświadamia mi, że nasze dzieci na tle innych wyglądają dość inaczej i to nie tylko ze względu na ich nietutejszą urodę. Chłopcy w krótkich spodenkach, t-shirtach. Tutejsze dzieci (niektórzy dorośli też) – w ciepłych bluzach, kurtkach!, kożuszkach!, ciepłych czapkach, niektóre w kozaczkach. No tak, przecież jest zima.
Ładny, czysty, zadbany park. Na sztucznej trawie pikniki rodzinne, wciąż dochodzą ludzie z dywanami, koszami, torbami. Piknikowo. To mi się podoba.
Rozmowę przerywa nam zza pleców – excuse me, excuse me! (przepraszam) . Odwracam głowę, na wszelki wypadek rozglądam się, mówię (zdziwiona) do Pana Męża – ty, on chyba mówi do nas. Welcome my friend (witaj przyjacielu). Nie znam człowieka.
Mężczyzna w białym stroju, czerwono-białej chuście (nie wiem jak ona się tu nazywa) na głowie, z męskim orszakiem za nim, staje przed nami, pyta Pana Męża skąd jest, co tu robi, czy mieszkamy w Taif, jak się nam podoba, etc. Oferuje swoją pomoc w razie gdybyśmy czegoś potrzebowali. Ja na wszelki wypadek się nie odzywam. Mówi, że ma też biznes w Jeddah, jak będziemy chcieli zaprasza do siebie, dostaniemy dobrą cenę. Żegna się, odchodzą. Patrzymy na siebie z Panem Mężem z lekką dezorientacją.
Po jakimś czasie zauważam, że jestem jedyną kobietą w tym parku, która nie ma zakrytych włosów. Na szczęście nikt nie zwraca mi uwagi. Inne dzieci, przyglądają się naszym dzieciom. Chyba jesteśmy tu jakimś niecodziennym zjawiskiem.

Dopada nas głód, pora obiadowa, czas coś zjeść. Po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko wejścia do parku widzieliśmy jakąś jadłodajnię więc Pan Mąż rusza sprawdzić co mają dobrego.
My z chłopcami czekamy w cieniu.
Pod płotem, w cieniu na dywaniku dwie kobiety się modlą.
Pan Mąż wraca z trzema reklamówkami. Śmieję się zadowolony z zakupów – tylko arabskie jedzenie. Kosmos - nikt tam nie mówił po angielsku, ale jakoś się porozumiał choć nie wie co przyniósł, rozkładamy nasz piknik (za całe 25 SAR) na ławce.

Chłopcy dorywają się do, jak oni to określają – naleśników, dostają po kawałku kurczaka a my raczymy się całą resztą – kurczak pieczony, grillowany, kebab, hummus, świeże warzywa, torba rukoli, okrągłe placki (chleb), sosy, ryż. Przepyszny ryż. Znajduję w nim chyba kawałki cynamonu, może goździki, zdecydowanie kminek, w smaku wyczuwam curry i coś jeszcze. Nie sądziłam, że sam ryż może dostarczać tylu doznań i zagadek smakowych. Co chwila podjeżdża jakiś chłopiec na rowerze, przygląda nam się, zawraca. I tak siedem razy. Kończymy, sprzątamy, a chłopcy w międzyczasie toczą swoje„walki”.

Spod płotu, ktoś uśmiecha się i macha w moją stronę. Oglądam się dookoła, tak to do mnie, kobieta macha ruchem jakby mówiącym by podejść. Hmmm. Okej.. Idę. Dwie kobiety starsza i młodsza (chyba trochę starsza ode mnie) siedzą na dywanie, pokazują ruchem ręki miejsce dla mnie. Podają rękę na przywitanie, coś mówią, więc i ja się przedstawiam. Zdziwiona siadam. Pani starsza nalewa mi kawy. Mówi coś do mnie, wzruszam ramionami, wykrzywiam twarz w geście niezrozumienia, druga, młodsza coś do niej mówi, też nie rozumiem.
Pytam – do you speak English?
No. You speak Arabic?
No.
No to, żeśmy sobie pogadały.
Pyta – Taif? Odpowiadam – Jeddah. Taif, visit, tourist. Młodsza coś chyba tłumaczy. Siedzę, wciąż zaskoczona, lekko zażenowana swoją bezradnością, zupełnie nie wiedząc jak się zachować. Piję kawę, mówią – arabic coffee, starsza pani częstuje mnie daktylami – palce lizać. Nie znam tutejszej etykiety, nawet nie wiem co zrobić, powiedziałabym coś, tylko co i po jakiemu? Chyba musiałam wyglądać tam dosyć idiotycznie.
Głupie to ale mielę na języku pestki od daktyli, muszę zobaczyć jak one się ich pozbywają i zrobić to samo.
Pani starsza coś do mnie mówi, powoli, oddziela słowa, pokazuje w stronę chłopców, pokazuje dwa palce, kiwam potwierdzająco, mówię, że mam dwóch synów. Młodsza coś tłumaczy. A może mówi – odpuść i tak nie zrozumie. Pyta – hospital? Mówię, że nie, mąż pracuje w Jeddah. Starsza wyciąga mini szklankę, nalewa kawy, daje w rękę garść daktyli i mówi – husband. Idę zanieść Panu Mężowi.
Cała ta sytuacja jest mimo wszystko dosyć miła a kawa znakomita, prze-pysz-na. Żółta, aksamitna, z posmakiem kardamonu. Staram się wyrazić, jak bardzo mi smakuje.
Wypijam trzecią kawę, dziękuję jak umiem najpiękniej, żegnam się, wciąż nie mogąc wyjść z zaskoczenia.

Znów przypominają mi się mieszkańcy Lizbony. Uśmiecham się próbując przywołać tamte wspomnienia i starając się zmagazynować obecne.
Zgodnie stwierdzamy, że nic niemiłego ze strony ludzi nas tutaj nie spotkało. Są mili, życzliwi, może  nawet trochę nami zaciekawieni?

Jedziemy do zoo.
Nawigacja szaleje. Wjeżdżamy w takie klimaty, że bałabym się tu sama spacerować. Z jednej strony ulicy nowsze domy, z drugiej jakieś stare – przychodzi na myśl – rudery, wyglądają jak jakieś opuszczone pegeery. Kończy się asfalt, nawigacja pokazuje, że nawet nie jedziemy drogą, ona biegnie gdzieś obok, to gdzie my właściwie jesteśmy? 


Nie wiemy czy nie lepiej zawrócić, kurzy się. Patrzę na mapę, jesteśmy już dość blisko celu, zawrócić zawsze zdążymy. 
Uff, dojeżdżamy do cywilizacji. To chyba zoo, tylko zaraz na wejściu stoją karuzele, i inne atrakcje wesołego miasteczka co lekko zbija nas z pewności. Na wszelki wypadek pytam pana sprzedającego bilety, czy zwierzęta są tam w środku? Tak, on pyta nas skąd jesteśmy.
Poland.
Oo!! Holand! Welcome my friends!
W zoo szału nie ma, ale dzieciom się podoba. Swoją niewielką klatkę mają tu nawet koty, które bardzo chłopcom przypadają do gustu, podobnie jak małpy.

Przy klatce z niedźwiedziami jakiś człowiek pyta Pana Męża skąd przyjechał. Inne dzieci przyglądają się naszym dzieciom, a ich rodzice chyba strofują je, by nie robiły tego tak nachalnie.
Co widziałeś ciekawego w zoo – białego człowieka!

Młodszy chce do toalety, ja również. Brak zarówno tabliczek w języku angielskim jak i pisma obrazkowego. Widzę wychodzącą z jakiejś budki kobietę z dzieckiem, idziemy. To akurat pokój modlitw. Na szczęście udaje się znaleźć toaletę właściwą.
Na koniec chłopcy wspinają się na wysoką zjeżdżalnię, z której około osiemnastej przegania wszystkich jakiś człowiek.

Robi się szaro, wychodzimy i podjeżdżamy pod znajdujący się po drugiej stronie Al-Rudaf Park. Kolejny piękny, czysty, zadbany park. 







Na trawie dużo piknikujących osób, chłopcy szaleją. Patrzę na nich i widzę i jestem pewna, że są szczęśliwi. 

Czekamy na wieczorny pokaz tańczących fontann, niestety, okazuje się, że dzisiaj pokazu nie będzie.

Przy skałach lampy zmieniają kolory, Młodszy tańczy, po czasie pyta: mamo, a gdzie nasz pokój?
Wiem, że chodzi mu o hotel i zaczynam żałować, że nie zaplanowaliśmy tego wyjazdu na dwa dni z noclegiem tutaj.
A możemy tu jeszcze jutro przyjechać i zostać do nocy? Bo ja bardzo lubię tu tańczyć.



Tak, tak, tak! Na pewno tu jeszcze wrócimy. 

czwartek, 12 stycznia 2017

Szkolny kiermasz

Wczoraj przyszedł e-mail przypominający, że następnego dnia odbędzie się szkolny kiermasz i żeby każde dziecko w miarę możliwości przyniosło coś zrobionego w domu. Dziedzina dowolna – kulinaria, sztuka, etc.
Owszem, informacja o tym wydarzeniu mignęła mi już wcześniej, ale nie spodziewałam się, że to już jutro. Niestety, jestem mocno na bakier z bieżącym kalendarzem, i nie jestem w stanie powiedzieć danego dnia, jaki mamy właśnie dzień. Te dane tak często się zmieniają... :)
Nasze dzieci artystami zdecydowanie nie są (choć na swój sposób nieźli z nich artyści, lecz to nie ta dziedzina sztuki), więc myślę, że jakiekolwiek dzieła w ich wykonaniu nie sprzedałyby się jak świeże bułeczki. Bułeczek, ciasteczek i innych tego typu zrobić nie mogłam ponieważ nie mam piekarnika. Prawdopodobnie już w momencie, gdy informacja o kiermaszu mignęła mi wśród innych, z góry założyłam, że chłopcy po prostu pójdą w roli klientów. Mogłabym ewentualnie upleść jakieś finezyjne bransoletki, ale – czasu mało, materiału brak a poza tym to miało być przygotowane przez dzieci a przynajmniej z ich udziałem.

Późnym popołudniem Pan Mąż wraca z pracy, chwila rozmowy, zabawa z chłopcami a ja w tym czasie zgarnęłam wszystkie drobniaki i ułożyłam na stole dwa stosiki.
Pan Mąż: znów Wróżka-Zębuszka przyszła?
M: Nie, jutro u chłopców w szkole jest kiermasz, to ich kieszonkowe na zakupy.
P.M.: Jaki kiermasz?
M: Ogłoszenie jest na stole.
P.M.: (Czyta) Ale to przecież musimy coś przygotować!
M: Kasę właśnie przygotowuję.
P.M.: Musimy coś zrobić, żeby chłopcy też mogli coś sprzedawać i sobie zarobić. Może coś upieczemy?
M: Żeby coś upiec to trzeba mieć, co? Piekarnik.
P.M.: A my nie mamy.
M: Ano. Nie mamy.
P.M.: Pojadę do sklepu i coś kupię.
Pan Mąż nakręcił się. Chyba nastąpiła zamiana ról, zawsze to ja nakręcałam takie rzeczy, dbałam o to, by chłopcy uczestniczyli w aktywnościach. W Polsce wiedziałabym co, gdzie, zadbałabym o to wszystko odpowiednio wcześniej.
P.M.: Będzie im przykro jak nie będą mieli nic swojego. Jadę do sklepu.

Aplikacja „prayer time”, którą ostatnio zainstalowałam właśnie się przydała. Nie używam jej w tym celu, w jakim została ona stworzona, ale nawet ma kompas, wskazujący położenie słońca.
Kolejna modlitwa zacznie się za 27 minut.
P.M.: Chłopcy, zaraz wracam i będziemy robić jakieś babeczki, ciasteczka na kiermasz! Zrobimy z nutellą, mmsami.
Hurrraaaa!
Lubię Pana Męża w takim wydaniu i przypominam sobie obrazek, jak kiedyś w trójkę, lepili w kuchni ciastolinowe lody, ciasteczka. Uśmiecham się.


Pani Nauczycielka z uznaniem relacjonuje jak Starszy liczył, przeliczał i dobrze wiedział ile ma pieniędzy. Ah, te matematyczne geny. Tak, tak, liczyć to on umie.
Chłopcy są uradowani, Starszy przeszczęśliwy, że sprzedał wszystko ze swojej tacy: wiesz mamo, mogliśmy zrobić wszystko za dwa riyale. To bym zarobił jeszcze więcej.

Wyciągam z każdego plecaka pęk jednoriyalówek. O majgat!
A wy coś wydawaliście?
Kupili od innych dzieci jakieś soczki, pizzę, ciasteczko, lizaka, donuta.
Pomimo tego, że bilans zupełnie mi się nie zgadza, to wychodzi na plus.


Starszy: Jesteśmy bogaci!

środa, 11 stycznia 2017

o uczeniu

Od poniedziałku przy naszej „odrabialni lekcji” leży słownik polsko-angielski, stety-nie-stety ja uczę się razem z chłopcami. Szczególnie, że ostatnio „dzięki” mojej pomocy Starszy zrobił dwa błędy w pracach domowych, toast był dla mnie tostem a gol to goal a nie gol. Wiesz mamo, trochę mi źle podpowiedziałaś. Gdy Pani Nauczycielka, próbowała się chyba wytłumaczyć z tego, że poprawiła mu błędy czułam, jak moja czerwona z powodu spaceru do szkoły w trakcie upału twarz, błyskawicznie przeszła w ostrą purpurę. Płonęłam ze wstydu, sama przed sobą.
Ostrosłup, graniastosłup, walec, stożek... te pojęcia pojawiły się w mojej świadomości podczas jakiejś lekcji matematyki i coś mi się zdaje, że było to wówczas, gdy już umiałam i czytać i liczyć. W świadomości moich dzieci pojawiają się już teraz, i to po angielsku. Zanim zaczęliśmy odrabiać lekcje, musiałam je sobie narysować i spisać ze słownikiem co jest co. O majgat!

Gdy tak ostatnio sobie z Panem Mężem wieczorem rozmawialiśmy, uświadomiłam sobie w jak trudnej tak naprawdę sytuacji znalazły się teraz nasze dzieci. Nie dość, że muszą uczyć się rzeczy, które normalnie poznawałyby później, to jeszcze uczą się ich w języku, który sami dopiero co poznają i którego ja nie znam na tyle dobrze, by móc ich dobrze nauczyć.
Wkurzam się na Młodszego, że nie potrafi napisać literki tak, jak powinna być napisana, tylko koślawi coś, co do literki zupełnie nie jest podobne, na Starszego, że złożone po raz dziesiąty słówko z liter, które już zna, w kolejnym rzędzie musi składać na nowo i zdaje się pozapominał litery, które jeszcze przed chwilą pamiętał (choć ja sama próbuję od kilku miesięcy zapamiętać nazwę warzywa ze sklepu, które chcę sobie wygooglować i sprawdzić jak i z czym to się je, a gdy przychodzi co do czego pamiętam tylko, że zaczyna się na literę „k”). Za to, za chwilę jestem w szoku i pękam z dumy, że wałkowane dwa dni wcześniej cone, cylinder, cube... Starszy recytuje bezbłędnie.
Tak, zapominam, że to dzieci, że sytuacja szkolna, w której się znalazły nie jest dla nich tylko komfortowa, przyjemna i w samych radosnych kolorach, a może to moje oczekiwania i wyobrażenia podświadomie kręcą się przy stereotypie – dzieci szybko łapią, raz dwa się nauczą, bo świadomie, wiem, że to będzie dłuższy proces. Przecież jesteśmy tu dopiero miesiąc i to z niewielkim hakiem. 
Z przedszkola, w którym była głównie zabawa, z zerówki w której nauka przeplatała się z zabawą trafili do szkolnych ławek, gdzie tej zabawy jest trochę mniej niż było do tej pory, w języku, którego jeszcze nie rozumieją.
Cieszę się, gdy Młodszy po lekcjach przybiega dziś do mnie i mówi – Mummy, it's a small cat! Gdy podśpiewuje sobie jakieś szkolne piosenki, gdy słyszę jak wypowiadają niektóre słówka w taki sposób w jaki ja nigdy ich nie wypowiem, gdy rano przychodzimy do szkoły a trzech chłopców biegnie w stronę Starszego, przytulają się na przywitanie i słyszę: hello my friend.

Przypomina mi się ostatnie zdanie mojego „wypracowania” we wczesnej podstawówce – chciałabym zostać nauczycielką bo lubię dzieci. 
Uwielbiam i kocham moje dzieci ale teraz wiem, jak ciężka może być praca nauczyciela.
"Uważaj na to czego sobie życzysz, bo może się spełnić."



Chłopcy, chodźcie odrobić lekcję!

Starszy: tylko się mamo na mnie nie denerwuj.  

sobota, 7 stycznia 2017

O wycieczce, której nie było.

Po wolnym od szkoły (ale nie od pracy) 1szym stycznia, weekend nadszedł szybciej.
Pan Mąż zaproponował wycieczkę na piątek: wyjedźmy gdzieś poza Jeddah - jestem za. Chłopcy oczywiście woleliby ten dzień spędzić w domu, ale przecież – ile można :)
Plan był taki, by pojechać do pewnej urokliwej miejscowości, której nazwy już teraz nie pamiętam, gdzie są góry, dużo zieleni, wąskie, malownicze dróżki, małpy, może nawet wielbłądy za oknem. Jakiś jeszcze inny świat. Czemu nie? Let's go!
Porada – koniecznie weźcie ciepłe ubrania, bo tam jest dość zimno, nawet 17 stopni. Faktycznie, mrrrróz.
Zanim wygrzebaliśmy się, a dokładnie Pan Mąż, z łóżka, zjedliśmy śniadanie, ja przygotowałam prowiant na drogę i na ewentualny „piknik” tam na miejscu, spakowaliśmy ubrania na te bezwzględne chłody, które mogłyby nas zaskoczyć, plecak fotograficznej elektroniki i gadżety od Mikołaja do przetestowania, zrobiła się godzina 11. Gotowi! To będzie fajny dzień. 
Chłopcy, założyli swoje najnowsze przeciwsłoneczne okulary zakupione jeszcze w Polsce, w zaprzyjaźnionym studiu optycznym
Ostatnia rzecz – po drodze zatankujemy. Błahostka.
O maj gat! 
Ja dziękuję za takie błahostki, w piątek przed południem. Bardzo, baaardzo dziękuję. Ponad godzinę jeździliśmy po mieście szukając – stacji po drodze, potem jakiejkolwiek stacji, ostatecznie jakiejkolwiek otwartej stacji. Na wszystkich po kolei napotykaliśmy pustkę i ciszę, na niektórych łańcuchy uniemożliwiające dojazd do dystrybutorów, a na innych niektórych i łańcuchy i tabliczkę „Closed for prayer” (zamknięte na czas modlitwy).
Przypomniało mi się, że chyba kiedyś gdzieś czytałam, że piątek jest tu dla nich takim dniem świętym, od rana spędzają czas w meczetach, na modlitwach, i w tym czasie większość wszystkiego jest po prostu zamknięta, większe sklepy mogą być rano przez krótki czas otwarte (na wszelki wypadek lepiej zawsze sprawdzić). 
Zbliża się godzina trzynasta, nawet jeśli gdzieś zatankujemy, to zanim dojedziemy na miejsce zrobi się 15sta, od 18stej robi się już szaro, potem ciemno. Cała ta wycieczka traci sens.
Pan Mąż „łagodzi” napięcie, mówiąc: wróćmy do compoundu, żeby nam nie zabrakło paliwa na dojazd. O majgat! Wspomnienie sytuacji, kiedy mi samej z dwójką małych dzieci skończyło się w trakcie jazdy paliwo, wywołuje nieprzyjemną wizję utknięcia w środku gorącego miasta, z dwójką starszych ale wciąż małych dzieci. Jestem przekonana, że w takiej sytuacji Pan Mąż miałby do kogo zadzwonić z prośbą o pomoc, ale nie, nie, nie. Nie chcę, żeby to się wydarzyło.
Spokojnie dotarliśmy do compoundu.

Starszy (który zdrzemnął się w samochodzie): mamo, a gdzie te małpy?


czwartek, 5 stycznia 2017

Al-Balad - foto

Podobno za mało zdjęć wrzucam :) 
Bardziej traktuję tego bloga jako mój kanał komunikacyjny, żeby nie kopiować i wklejać tego co u nas i jeszcze przez przypadek kogoś ominąć ;-) a że czasem popłynę, to już tak mam. Taka forma terapii :) 
Tym razem będzie więcej oglądania niż czytania. 
Al-Balad to bardzo, bardzo stara dzielnica Jeddah, kiedyś to tu było centrum miasta.
Krakowskie Stare Miasto nie jest tak stare, jak stary jest Al Balad. Pan Mąż twierdzi, że klimat tego miejsca świetnie nadawałby się do niezłych filmów grozy. Nie sposób nie przejść obojętnie obok tego kulturowego, historycznego dziedzictwa. Robi wrażenie, szczególnie jeśli wcześniej czegoś podobnego się nie widziało. 
Ja byłam tam dwukrotnie, raz wieczorową porą (na początku mojego pobytu, więc całkiem wystrachana). Wszystko tętniło życiem. Małe sklepiki chyba ze wszystkim, zapachy przypraw, perfum, miękkość kaszmiru, tłumy - głównie mężczyzn. Generalnie cykor jestem, więc zdjęć robiłam mało, ale na szczęście Mikołaj przyniósł mi trochę ciekawych foto-akcesoriów, więc przy kolejnej okazji na pewno je wykorzystam. 










 Drugi raz pojechaliśmy przed południem z dziećmi, akurat był czas modlitw, więc bez tłumów, właściwie to prawie samotnie chodziliśmy starymi uliczkami. Tym razem już bez zapachów przypraw, perfum, miękkości kaszmiru. 
Gdy czas modlitwy się skończył, mijaliśmy samych mężczyzn. Nasi chłopcy zwracają na siebie uwagę tak bardzo, że zawsze znajdzie się jakaś ręka, która będzie chciała pogłaskać ich po głowie. 







Na koniec wyprawy wypatrzyliśmy, otwartą właśnie po modlitwach i świeżo uruchomioną, nawet nie wiem jak to nazwać - powiedzmy mała "obskurna" mała dziupla, w której starszy pan wypiekał coś takiego. Nie wiem czy to urok tego miejsca, czy fakt że byliśmy już dość głodni ale od czasu gdy spróbowałam tego pieczywa, arabski chleb kupowany w sklepie, którym Pan Mąż do tej pory się zachwycał i zajadał, całkowicie stracił w moich oczach na wartości.
Na dodatek podane na kawałku tektury - klimat!
Obładowani jak wielbłądy wyszliśmy ze sklepu z daktylami. Gdy przypominam sobie paczuszki daktyli, które można dostać w Polsce tutaj łapię się za głowę i nie mogę wyjść z podziwu.
O daktylach więcej będzie kiedyś pisać moja ulubiona Aneczka, więc nie będę się jej wciskać w paradę hehe 
- Poproszę paczkę daktyli.
- ????? 
:D