środa, 18 stycznia 2017

Taif. O wycieczce, która się udała.

Wszystko się dzieje po coś - tak na pożegnanie usłyszałam od mojej ulubionej Alicji. Dokładnie, dokładnie tak. Dziś myślę sobie, że jednak dobrze się stało, że nasza ostatnia wycieczka nie doszła do skutku – po pierwsze nauczyliśmy się dbać o pełen bak przed planowanymi wyjazdami (nie ma opcji - „zatankujemy po drodze”), ja natomiast (po drugie) miałam szansę przeszperać internety, by dowiedzieć się czegokolwiek o celu naszej wyprawy.
Taif. Nie wiem w którym momencie propozycji piątkowego wyjazdu, rzuconej przez Pana Męża tydzień temu, stanęła mi przed oczami jakaś mała, zielona, zacofana wioska w górach, gdzie małpy biegają na wolności.
Początek przeszukiwań, niezawodny dr Gie - lista dziesięciu miejsc, które warto tam zobaczyć. Wow, przynajmniej dziesięć niezwykłości jak na małą, zapyziałą dziurę to bardzo, bardzo dużo.
Gdybyśmy dotarli tam przed tygodniem, z całą pewnością na oślep próbowalibyśmy dotrzeć gdziekolwiek, chaotycznie i w pośpiechu googlując coś w międzyczasie, prawdopodobnie tracąc czas i strzępiąc nerwy.
Bo Taif, to ładne, duże, historyczne miasto i okolice. Położone na wysokości około 1879 metrów.

Żałuję, że nie wszystkie poradniki, przewodniki, blogi zawierają linki, adresy, lokalizacje, żeby dotrzeć dokładnie tam, gdzie by się chciało. Cóż, człowiek szybko przywyka do ułatwień i udogodnień, wręcz do „podania na tacy” i rozleniwia się.
Nie wszystkie atrakcje nadają się na eksplorację z małymi dziećmi, wybrałam trzy. W drogę!
Nawigacja postanowiła sobie z nas tego dnia zażartować.
Już na samym starcie okazało się, że jedziemy w nazewniczo ciekawe okolice. Żart rozbawił nas tak mocno, że i dzieci chciały wiedzieć z czego się śmiejemy, żeby pośmiać się razem z nami.


Niedaleko za Jeddah, Młodszy krzyknął: Mamo, mamo, lamy! Czy to są lamy? Mamo, mamo, wielbłądy*!
I to wcale nie jest zoo.
Młodszy: Mamo, a czy w Arabii jest zoo? I czy są tam pająki?
(*znajdź wszystkie wielbłądy na tym obrazku)

Daleko przed nami, na horyzoncie ukazały się góry, które zostały naszymi towarzyszami na dalszą drogę.

Gdy się do nich zbliżyliśmy nawet nie spodziewałam się, jaki ciekawy kawałek drogi właśnie się zaczyna.
Starszy: Mamo, mamo, naprawdę jesteśmy w górach!
Ostre zakręty, ostrzeżenia przed spadającymi skałami, ograniczenia prędkości. Droga wiła się w górę wieloma zakrętasami. Na jednym z nich (w bezpiecznym miejscu) aż przystanęliśmy – po drugiej stronie ulicy na skałach i betonowych barierkach siedziały małpy i przyglądały się ludziom, tak samo jak ludzie przyglądali się małpom; aczkolwiek małpy wydawały się mniej zaciekawione.









(Zdjęcia fajne a tu do obejrzenia (klik): Krótka przejażdżka - ze specjalną dedykacją dla mojego ulubionego Braciszka)

Nawigacja ustawiona na National Park. Wjechaliśmy do miasta. Jedziemy, jedziemy, jedziemy, zdecydowanie wyjechaliśmy poza centrum, jedziemy, jedziemy. Okolice rzekłabym - nieciekawe, lecz mapa w nawigacji ewidentnie pokazuje, że za chwilę zacznie się duży obszar zielonego terenu. Dajmy się zaskoczyć! Taaa. Pełnia zaskoczenia.
Z drogi asfaltowej wjeżdżamy w piaszczystą, otoczoną jakimiś kamieniami. 
Jedź dalej prosto. Tylko gdzie? 
Przed nami brama, ogrodzenie, brama zastawiona wielkimi głazami. 

No jak byk, każe jechać dalej. No way!

Rezygnujemy z National Park, próbuję wyszukać jakikolwiek najbliższy park, mając nadzieję, że nawigacja będzie tym razem bardziej łaskawa.
Coś jest. Jest super! Zamykam na chwilę oczy i wdycham tutejsze powietrze, inne niż w Jeddah. Otwieram oczy i widzę góry. 



Dzieci momentalnie odnajdują się wśród huśtawek, zjeżdżalni, kryjówek, a my siadamy sobie na sztucznej trawie. Pomimo tego, że chłodniej tu niż w Jeddah, dla mnie wciąż gorąco i rozglądam się za cieniem. Dopiero Pan Mąż uświadamia mi, że nasze dzieci na tle innych wyglądają dość inaczej i to nie tylko ze względu na ich nietutejszą urodę. Chłopcy w krótkich spodenkach, t-shirtach. Tutejsze dzieci (niektórzy dorośli też) – w ciepłych bluzach, kurtkach!, kożuszkach!, ciepłych czapkach, niektóre w kozaczkach. No tak, przecież jest zima.
Ładny, czysty, zadbany park. Na sztucznej trawie pikniki rodzinne, wciąż dochodzą ludzie z dywanami, koszami, torbami. Piknikowo. To mi się podoba.
Rozmowę przerywa nam zza pleców – excuse me, excuse me! (przepraszam) . Odwracam głowę, na wszelki wypadek rozglądam się, mówię (zdziwiona) do Pana Męża – ty, on chyba mówi do nas. Welcome my friend (witaj przyjacielu). Nie znam człowieka.
Mężczyzna w białym stroju, czerwono-białej chuście (nie wiem jak ona się tu nazywa) na głowie, z męskim orszakiem za nim, staje przed nami, pyta Pana Męża skąd jest, co tu robi, czy mieszkamy w Taif, jak się nam podoba, etc. Oferuje swoją pomoc w razie gdybyśmy czegoś potrzebowali. Ja na wszelki wypadek się nie odzywam. Mówi, że ma też biznes w Jeddah, jak będziemy chcieli zaprasza do siebie, dostaniemy dobrą cenę. Żegna się, odchodzą. Patrzymy na siebie z Panem Mężem z lekką dezorientacją.
Po jakimś czasie zauważam, że jestem jedyną kobietą w tym parku, która nie ma zakrytych włosów. Na szczęście nikt nie zwraca mi uwagi. Inne dzieci, przyglądają się naszym dzieciom. Chyba jesteśmy tu jakimś niecodziennym zjawiskiem.

Dopada nas głód, pora obiadowa, czas coś zjeść. Po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko wejścia do parku widzieliśmy jakąś jadłodajnię więc Pan Mąż rusza sprawdzić co mają dobrego.
My z chłopcami czekamy w cieniu.
Pod płotem, w cieniu na dywaniku dwie kobiety się modlą.
Pan Mąż wraca z trzema reklamówkami. Śmieję się zadowolony z zakupów – tylko arabskie jedzenie. Kosmos - nikt tam nie mówił po angielsku, ale jakoś się porozumiał choć nie wie co przyniósł, rozkładamy nasz piknik (za całe 25 SAR) na ławce.

Chłopcy dorywają się do, jak oni to określają – naleśników, dostają po kawałku kurczaka a my raczymy się całą resztą – kurczak pieczony, grillowany, kebab, hummus, świeże warzywa, torba rukoli, okrągłe placki (chleb), sosy, ryż. Przepyszny ryż. Znajduję w nim chyba kawałki cynamonu, może goździki, zdecydowanie kminek, w smaku wyczuwam curry i coś jeszcze. Nie sądziłam, że sam ryż może dostarczać tylu doznań i zagadek smakowych. Co chwila podjeżdża jakiś chłopiec na rowerze, przygląda nam się, zawraca. I tak siedem razy. Kończymy, sprzątamy, a chłopcy w międzyczasie toczą swoje„walki”.

Spod płotu, ktoś uśmiecha się i macha w moją stronę. Oglądam się dookoła, tak to do mnie, kobieta macha ruchem jakby mówiącym by podejść. Hmmm. Okej.. Idę. Dwie kobiety starsza i młodsza (chyba trochę starsza ode mnie) siedzą na dywanie, pokazują ruchem ręki miejsce dla mnie. Podają rękę na przywitanie, coś mówią, więc i ja się przedstawiam. Zdziwiona siadam. Pani starsza nalewa mi kawy. Mówi coś do mnie, wzruszam ramionami, wykrzywiam twarz w geście niezrozumienia, druga, młodsza coś do niej mówi, też nie rozumiem.
Pytam – do you speak English?
No. You speak Arabic?
No.
No to, żeśmy sobie pogadały.
Pyta – Taif? Odpowiadam – Jeddah. Taif, visit, tourist. Młodsza coś chyba tłumaczy. Siedzę, wciąż zaskoczona, lekko zażenowana swoją bezradnością, zupełnie nie wiedząc jak się zachować. Piję kawę, mówią – arabic coffee, starsza pani częstuje mnie daktylami – palce lizać. Nie znam tutejszej etykiety, nawet nie wiem co zrobić, powiedziałabym coś, tylko co i po jakiemu? Chyba musiałam wyglądać tam dosyć idiotycznie.
Głupie to ale mielę na języku pestki od daktyli, muszę zobaczyć jak one się ich pozbywają i zrobić to samo.
Pani starsza coś do mnie mówi, powoli, oddziela słowa, pokazuje w stronę chłopców, pokazuje dwa palce, kiwam potwierdzająco, mówię, że mam dwóch synów. Młodsza coś tłumaczy. A może mówi – odpuść i tak nie zrozumie. Pyta – hospital? Mówię, że nie, mąż pracuje w Jeddah. Starsza wyciąga mini szklankę, nalewa kawy, daje w rękę garść daktyli i mówi – husband. Idę zanieść Panu Mężowi.
Cała ta sytuacja jest mimo wszystko dosyć miła a kawa znakomita, prze-pysz-na. Żółta, aksamitna, z posmakiem kardamonu. Staram się wyrazić, jak bardzo mi smakuje.
Wypijam trzecią kawę, dziękuję jak umiem najpiękniej, żegnam się, wciąż nie mogąc wyjść z zaskoczenia.

Znów przypominają mi się mieszkańcy Lizbony. Uśmiecham się próbując przywołać tamte wspomnienia i starając się zmagazynować obecne.
Zgodnie stwierdzamy, że nic niemiłego ze strony ludzi nas tutaj nie spotkało. Są mili, życzliwi, może  nawet trochę nami zaciekawieni?

Jedziemy do zoo.
Nawigacja szaleje. Wjeżdżamy w takie klimaty, że bałabym się tu sama spacerować. Z jednej strony ulicy nowsze domy, z drugiej jakieś stare – przychodzi na myśl – rudery, wyglądają jak jakieś opuszczone pegeery. Kończy się asfalt, nawigacja pokazuje, że nawet nie jedziemy drogą, ona biegnie gdzieś obok, to gdzie my właściwie jesteśmy? 


Nie wiemy czy nie lepiej zawrócić, kurzy się. Patrzę na mapę, jesteśmy już dość blisko celu, zawrócić zawsze zdążymy. 
Uff, dojeżdżamy do cywilizacji. To chyba zoo, tylko zaraz na wejściu stoją karuzele, i inne atrakcje wesołego miasteczka co lekko zbija nas z pewności. Na wszelki wypadek pytam pana sprzedającego bilety, czy zwierzęta są tam w środku? Tak, on pyta nas skąd jesteśmy.
Poland.
Oo!! Holand! Welcome my friends!
W zoo szału nie ma, ale dzieciom się podoba. Swoją niewielką klatkę mają tu nawet koty, które bardzo chłopcom przypadają do gustu, podobnie jak małpy.

Przy klatce z niedźwiedziami jakiś człowiek pyta Pana Męża skąd przyjechał. Inne dzieci przyglądają się naszym dzieciom, a ich rodzice chyba strofują je, by nie robiły tego tak nachalnie.
Co widziałeś ciekawego w zoo – białego człowieka!

Młodszy chce do toalety, ja również. Brak zarówno tabliczek w języku angielskim jak i pisma obrazkowego. Widzę wychodzącą z jakiejś budki kobietę z dzieckiem, idziemy. To akurat pokój modlitw. Na szczęście udaje się znaleźć toaletę właściwą.
Na koniec chłopcy wspinają się na wysoką zjeżdżalnię, z której około osiemnastej przegania wszystkich jakiś człowiek.

Robi się szaro, wychodzimy i podjeżdżamy pod znajdujący się po drugiej stronie Al-Rudaf Park. Kolejny piękny, czysty, zadbany park. 







Na trawie dużo piknikujących osób, chłopcy szaleją. Patrzę na nich i widzę i jestem pewna, że są szczęśliwi. 

Czekamy na wieczorny pokaz tańczących fontann, niestety, okazuje się, że dzisiaj pokazu nie będzie.

Przy skałach lampy zmieniają kolory, Młodszy tańczy, po czasie pyta: mamo, a gdzie nasz pokój?
Wiem, że chodzi mu o hotel i zaczynam żałować, że nie zaplanowaliśmy tego wyjazdu na dwa dni z noclegiem tutaj.
A możemy tu jeszcze jutro przyjechać i zostać do nocy? Bo ja bardzo lubię tu tańczyć.



Tak, tak, tak! Na pewno tu jeszcze wrócimy. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz