Po wolnym od szkoły (ale
nie od pracy) 1szym stycznia, weekend nadszedł szybciej.
Pan Mąż zaproponował
wycieczkę na piątek: wyjedźmy gdzieś poza Jeddah - jestem
za. Chłopcy oczywiście woleliby ten dzień spędzić w domu, ale
przecież – ile można :)
Plan był taki, by
pojechać do pewnej urokliwej miejscowości, której nazwy już teraz
nie pamiętam, gdzie są góry, dużo zieleni, wąskie, malownicze
dróżki, małpy, może nawet wielbłądy za oknem. Jakiś jeszcze
inny świat. Czemu nie? Let's go!
Porada – koniecznie weźcie ciepłe ubrania, bo tam jest dość zimno, nawet 17 stopni. Faktycznie, mrrrróz.
Porada – koniecznie weźcie ciepłe ubrania, bo tam jest dość zimno, nawet 17 stopni. Faktycznie, mrrrróz.
Zanim wygrzebaliśmy się, a
dokładnie Pan Mąż, z łóżka, zjedliśmy śniadanie, ja
przygotowałam prowiant na drogę i na ewentualny „piknik” tam na
miejscu, spakowaliśmy ubrania na te bezwzględne chłody, które
mogłyby nas zaskoczyć, plecak fotograficznej elektroniki i gadżety
od Mikołaja do przetestowania, zrobiła się godzina 11. Gotowi! To
będzie fajny dzień.
Chłopcy, założyli swoje najnowsze
przeciwsłoneczne okulary zakupione jeszcze w Polsce, w zaprzyjaźnionym studiu optycznym.
Ostatnia rzecz – po
drodze zatankujemy. Błahostka.
O maj gat!
Ja dziękuję za takie
błahostki, w piątek przed południem. Bardzo, baaardzo dziękuję. Ponad godzinę jeździliśmy
po mieście szukając – stacji po drodze, potem jakiejkolwiek
stacji, ostatecznie jakiejkolwiek otwartej stacji. Na wszystkich po
kolei napotykaliśmy pustkę i ciszę, na niektórych łańcuchy
uniemożliwiające dojazd do dystrybutorów, a na innych niektórych
i łańcuchy i tabliczkę „Closed for prayer” (zamknięte
na czas modlitwy).
Przypomniało mi się, że
chyba kiedyś gdzieś czytałam, że piątek jest tu dla nich takim
dniem świętym, od rana spędzają czas w meczetach, na modlitwach,
i w tym czasie większość wszystkiego jest po prostu zamknięta,
większe sklepy mogą być rano przez krótki czas otwarte (na wszelki wypadek lepiej zawsze sprawdzić).
Zbliża się godzina
trzynasta, nawet jeśli gdzieś zatankujemy, to zanim dojedziemy na
miejsce zrobi się 15sta, od 18stej robi się już szaro, potem
ciemno. Cała ta wycieczka traci sens.
Pan Mąż „łagodzi”
napięcie, mówiąc: wróćmy do compoundu, żeby nam nie zabrakło
paliwa na dojazd. O majgat! Wspomnienie sytuacji, kiedy mi samej z
dwójką małych dzieci skończyło się w trakcie jazdy paliwo,
wywołuje nieprzyjemną wizję utknięcia w środku gorącego miasta,
z dwójką starszych ale wciąż małych dzieci. Jestem przekonana,
że w takiej sytuacji Pan Mąż miałby do kogo zadzwonić z prośbą
o pomoc, ale nie, nie, nie. Nie chcę, żeby to się wydarzyło.
Spokojnie dotarliśmy do
compoundu.
Starszy (który zdrzemnął
się w samochodzie): mamo, a gdzie te małpy?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz