piątek, 16 grudnia 2016

Fakieh Aquarium i miszczowie parkowania

Jeddah, czy jak kto woli Dżudda, to nie tylko compound w którym mieszkamy (chociaż faktem jest, że to właśnie tu spędzamy najwięcej naszego czasu), lecz duże miasto, którego pewnie w całości raczej i tak nie uda nam się poznać, zwiedzić, obejrzeć.
Jak w każdym nowym miejscu, do którego się przenosiliśmy, próbuję wyszukiwać miejsca przyjazne rodzinom i ich dzieciom. Kiedyś wystarczyło spakować plecak prowiantu, sprawdzić połączenia tramwajem, podmiejskim autobusem i wycieczka gotowa; na dodatek żaden z panów nawet nie wpadł na pomysł by protestować. Teraz, propozycja nawet jeszcze nie wysłuchana do końca zaczyna się jęczeniem i marudzeniem. Przecież lokalny basen wciąż jest dla chłopców atrakcją, szczególnie, że: jest blisko, można dojść tam na nogach i nie trzeba martwić się godzinami modlitw a poza tym, są tam Miluś i Piękniuś, dwa lokalne kotki, którym chłopcy kupują saszetki z kocią karmą i które gdy tylko nas widzą przybiegają miaucząc i zaglądają nam do plecaków i toreb.

W miniony weekend, pomimo standardowego jęczenia i marudzenia postanowiliśmy zabrać chłopców do tutejszego http://fakiehaquarium.com/

Zachwytom, łałom, achom i ochom nie było końca. Owszem robi duże wrażenie, lecz ja do dziś nie zapomnę wizyty w lizbońskim oceanarium, które choć nawet nie wiem czy większe czy mniejsze od tego, dla mnie wciąż pozostaje najpiękniejszym, jakie do tej pory widziałam (których wcale dużo nie było).
Mamo, zobacz to, zobacz to! Szybko, chodź do mnie, musisz to zobaczyć! Ble, fuj, ochyda! Wow! O, jaaa! Fuja! Aleee! Łaaaaaał!
Dużo ciekawych okazów wzbudzało nie tylko ich zachwyt, lecz także obrzydzenie, mimo wszystko każdemu przyglądali się z dużym zainteresowaniem. Ostatecznie w konkursie najciekawszych wspomnień z wycieczki wygrała stone fish, znana jako najbardziej jadowita ryba na świecie, która w ciągu 5 minut potrafi zabić swoim jadem dorosłego człowieka. Nie dość, że niebezpieczna to na dodatek brzydka.
Pobyt zakończyliśmy oglądając występy artystyczne fok i delfinów, które chyba zawsze wywołują uśmiech na twarzach nie tylko dzieci.
Starszy: Możemy tu jeszcze jutro przyjechać?

Przed wyjściem okazało się, że chłopcy "posiali" gdzieś swoje czapki, nie wyobrażałam sobie kolejnej wyprawy do sklepów, więc Pan Mąż poszedł ich szukać a my na tarasie obserwowaliśmy jak Morze Czerwone wyrzuca na skały małe rybki, kraby i jakieś inne istoty żyjące w wodzie.

Do parkingu wracaliśmy deptakiem, na którym pełno było piknikujących rodzin, co - jak słyszałam - jest tu dość popularne.
Rozłożone rzędami dywany i klęczący ludzie oznaczało jedno: właśnie jest czas modlitwy.

Chłopcy szczęśliwi, choć zmęczeni - do samochodu i do domu. Proste? Gdy dotarliśmy do naszego auta (ten dach z antenką) okazało się, że nie, to nie do końca takie proste.
Z każdej strony byliśmy otoczeni zaparkowanymi pojazdami bez kierowców w środku, przed nami drzewo, latarnia.
Pan Mąż powiedział, że jak jest czas modlitwy, to kierowcy z pewnością zaparkowali auta i poszli się modlić. Jedyne co nam pozostało - czekać (mając nadzieję, że to nie auta piknikujących rodzin), ewentualnie się pomodlić w trakcie czekania.

Po kilku, a może kilkunastu minutach zaczęli wracać kierowcy zaparkowanych samochodów, poza tym z lewej i z tyłu bezpośrednio za nami. Gdy wyjechały trzy auta (kierowca tego za nami nie zjawił się do naszego odjazdu), pojawiła się szansa na nasz wyjazd, tylko trzeba się było mocno namanewrować. Z pomocą przybyło trzech mężczyzn, którym być może nasz wyjazd ułatwiłby ich wyjazd, którzy być może akurat stali tam i postanowili pomóc albo być może wydawało im się, że kobieta nie pokieruje kierowcy wystarczająco dobrze? Mniejsza o powód, najważniejsze, że się udało.

Co ciekawe, żaden z przybyłych kierowców, których auta były zastawione innymi nie krzyczał, nie dzwonił na policję, nie robił awantury kierowcom gdy ci już wrócili do swoich pojazdów, nikt nie przyklejał karnych ku***ów. Kto mógł poczekał, kto nie mógł manewrował tak długo, tak uparcie aż wyjechał.

Niby normalne, a jednak dziwne.

czwartek, 15 grudnia 2016

Uff, weekend

Minął nam kolejny tydzień. Mnie, niestety, dopadł od wczoraj jakiś kryzys. Nie z takimi dawałam sobie radę, więc i tym razem nie będzie inaczej. Właściwie, to już czuję jak odchodzi :) go away scary monster, go away! go away scary monster, go away! ...
Jest przecież wieczór. Czwartek, czwarteczek, czwartunio - weekend!

W tym tygodniu musiałam zrobić w szpitalu badania lekarskie niezbędne do tutejszych dokumentów. Na szczęście Pan Mąż pojechał ze mną, zamiast wysłać mnie z kierowcą, więc stres odczuwalny był mniejszy niż faktycznie posiadany.
Nie wiem dokładnie co sprawdzano, tzn. wiem co mi badano, ale nie wiem w jakim celu. Dostałam do napełnienia trzy pojemniczki, potem pani pielęgniarka w boxie opisanym jako female pobrała mi całą wielką strzykawkę krwi. Podejrzewam, że nie była ona tak naprawdę wielka, ale gdy odwróciłam wzrok od ścianki gdy skończyła i zobaczyłam całą napełnioną, to pewnie strzykawka urosła w moich oczach. Z uwagi na przynajmniej dwukrotne (o ile nie trzykrotne) fatalne doświadczenie z tym jak się kończyło u mnie pobieranie krwi gdy patrzyłam, to nie patrzę :)
Poczekalnie pod gabinetami oddzielne - poczekalnia męska i poczekalnia damska.
Jakieś badanie podczas którego podłączono mnie do bąbelków przyczepionych do kabelków, które z kolei były podłączone do jakiejś skrzynki, z której wyszedł wydruk, wykonane było w pomieszczeniu, na którym na drzwiach była tabliczka - female section, w środku same kobiety, badające inne kobiety. Panom dziękujemy. Była głodna, niech to się już skończy.
Na szczęście dzięki pomocy Pana Męża udało się przejść przez wszystko sprawnie i względnie szybko.

***
W szkole Młodszy polubił się z jedną koleżanką, pani mówi, że ciągle ze sobą "rozmawiają" i ewidentnie się lubią. Młodszy mówił, że on ją tylko ganiał na placu zabaw.
Dwa dni później ganiał już dwie koleżanki.

Gdy byliśmy na placu zabaw, bawiła się grupka chłopców w podobnym wieku lecz chłopcy nie chcieli spróbować dołączyć. Pani Starszego powiedziała, że to dziwne, bo w szkole uczestniczy w zabawach z innymi dziećmi (choć najczęściej siada pod płotkiem obserwując małe kociaki, które pomieszkują na terenie szkoły), a nawet po swojemu próbuje pilnować porządku: "Mustafa, stop!". Widać po nim, że denerwuje go gdy nie może wyrazić tego co chce powiedzieć, ale mimo wszystko świetnie sobie radzi.

***

Dziś na rozpoczęcie weekendu zrobiliśmy sobie przydomowy plac zabaw, kartony z Ikei są idealne! W ruch poszedł młotek, śrubokręty oraz woda. Kartonowa breja jest naprawdę super.


Po południu, natomiast, ruszyliśmy rowerkami na plac zabaw.


Zabawki świetnie integrują. Nie wiem czy zabawa pistoletami jest tu poprawna politycznie :) ale strzelających do siebie chłopców, niczym cień zaczął ktoś śledzić. Starszy na początku chyba nie chciał by chłopiec się z nimi bawił i stojąc pod słupem zaczął śpiewać: go away scary monster, go away.. Lecz chłopiec zdecydowanie potraktował to jako zaproszenie do zabawy w monstery i zombiaki, na dodatek miał ze sobą wielką pakę popcornu. Wkupiony!

Szybko znaleźli wspólny język: psstrz, psstrzrz, pssstrz!
Starszy: let's go, let's go! pstrz, psstrzrzrz! it's a spider!
Psstrz, psstrzrz, pssstrz! No, no, no! Psstrz, pssstrzrzrz, pstrzrz! zombie, zombie! pstrz, psstrzrzrz!!
Ganiali tak przez dobre pół godziny.
Oni się bawili, a ja dziś po raz pierwszy zmarzłam. Dziwne, przy 26 stopniach. Jakiś taki chłodny wiatr zawiał. Przecież jest zima.

Młodszy: maaaamo, maaaaamooooooo! jak jest po angielsku epicki?

środa, 7 grudnia 2016

Szkoła, szkoła

Jutro ostatni dzień przed weekendem.

Chłopcy raz lepiej, raz gorzej reagują na hasło: szkoła. Cieszy ich nadchodzący weekend, oraz dni, w których są w szkole krócej i codziennie słyszę: mamo, czy możesz nas dziś odebrać wcześniej?
(I): Mamo, czy możesz nas jutro odebrać o pierwszej?
M: Tak, odbiorę Was jutro o pierwszej.
(B): Ale o pierwszej, a nie o pierwszej dwadzieścia.

Oczywiście nie przypisuję tego tylko i wyłącznie nowej szkole, nowemu klimatowi, nowemu otoczeniu, ponieważ pamiętam wiele miesięcy, dzień w dzień, pytań Młodszego: mamo, czy nie idziemy jutro do przedszkola? mamo, jaki jest jutro dzień tygodnia? mamo, kiedy się skończy rok szkolny? mamo, a czy jak się obudzimy to nie idziemy do przedszkola?...

Czasem Młodszy zrobi zasmuconą minkę ze łzami bliskimi zalania policzków małym potoczkiem, lecz panie mają na niego jakieś magiczne sposoby. Wciąż słyszę: mamo, nie rozumiem co oni do mnie mówią, nie umiem tego angielskiego, mamo przecież mówiłaś, że będziesz nas tu uczyć polskiego a nas nie uczysz bo ten angielski to jest taki trudny...
W rozmowach z paniami słyszę pochwały, że dzieci się starają, że wykonują polecenia, że próbują coś komunikować, powtarzać,  śpiewać, że są mądre i stopniowo się zaadoptują, potrzeba czasu, cierpliwości, zrozumienia i spokoju. Oni sami sobie też pomagają a nawet cały personel robi wiele by im pomóc i zrozumieć ich potrzeby.

Wczoraj wszyscy odrabialiśmy pierwszy raz lekcje, co się nawkurzałam to moje ;-) a efekt jest taki




Gdy dziś ich odebrałam, Młodszy wybiegł na korytarzyk prowadzący do jego klasy, wskazał na kociaki, które czasem się tam pokazują i zawołał: mamo, it's a cat!

Starszy zszedł z góry, chciał jeszcze chwilę pobawić się na placu zabaw, gdy ja rozmawiałam z jego panią.

Czas do domu, idziemy, na co Młodszy wołając brata:

- Let's chodź!


wtorek, 6 grudnia 2016

sklep osiedlowy

Ku mojej uciesze okazało się, że sklep na terenie compoundu wcale nie jest zamknięty, tylko ja próbowałam się do niego dostać od drugiej strony, a z uwagi na wrodzony bądź nabyty brak odwagi wycofałam się z poszukiwań za wcześnie.
Nie kupię tu w razie potrzeby czapki ani kapelusza ale komfort takich zakupów, jak na moje potrzeby i ograniczenia jest po prostu WOW!
Chłopcy w szkole a ja do sklepu.
Sklep szału nie robi bo jest nieduży, choć nie najgorzej wyposażony, no ale JEST! Chodziłam jak głupia między półkami napawając się tymi chwilami. Mała rzecz a cieszy, i to ogromnie.  
Oglądałam po kolei wszystko co znajduje się na półkach, kto ma dzieci ten wie, że z nimi niestety na taki komfort pozwolić sobie nie można (chyba, że są to grzeczne, spokojne, posłuszne, ułożone dzieci), zwłaszcza, że półki są zapełnione produktami w które mocno się trzeba wpatrzeć, wczytać, żeby dowiedzieć się czy to jest właśnie to czego mi potrzeba, albo żeby chociaż po prostu się dowiedzieć co to jest. Chodziłabym tam pewnie jeszcze z pół godziny ale nie byłam pewna czy za chwilę nie zrobią przerwy na jakąś modlitwę; choć podobno ten sklep na modlitwę zamykany jest tylko raz w południe.
Z całego tego chodzenia kupiłam tylko dwie rzeczy, bo właściwie nie poszłam tam na zakupy tylko upewnić się, czy sklep jest otwarty. Oczywiście każda z zakupionych rzeczy została mi zapakowana w oddzielną reklamówkę. Tak się czasami zastanawiam, czy oni mają jakąś pustynię na której te wszystkie torebki utylizują, bo ja od czasu naszego przyjazdu tutaj uzbierałam już trzy pękate reklamówki reklamówek.
Kwota do zapłaty - 13.45. Znalazłam banknot z dziesiątką i odliczyłam cztery banknoty z jedynką, czekając na resztę zabrałam reklamówki. Pan przeliczył, oddał mi jedną jedynkę mówiąc: thank you, madam.

Pan Mąż mówi, że rzadko ma tu do czynienia z bilonem, choć owszem widział kiedyś monetę stanowiącą połowę tutejszego Riyala ale jeśli płaci się gotówką to bardzo często wydający zaokrągla i zawsze na korzyść kupującego.



Ikea

Pomimo sprzeciwów i protestów naszych najmłodszych, zaraz po śniadaniu ruszyliśmy do Ikei.
Przez cały tydzień wertowałam katalog, więc już wiedziałam co chcę obejrzeć, podotykać i sprawdzić czy na żywo wygląda równie dobrze.

Ikea chyba wszędzie wygląda tak samo, te same uliczki, te same torby, ołówki, ten sam zapach, są też schody ruchome.

Co kraj, to obyczaj...


Może pan się o mnie oprze, pan tak więdnie panie koprze

Nie jest to ani na straganie ani w dzień targowy, choć nie wiem jak brzmiałby ten wierszyk gdyby wprowadzić do niego tutejsze klimaty. Dla mnie ta niesamowita egzotyczność tutejszych stoisk warzywnych i owocowych wciąż pozostaje zagadką.
Nie wiem czy można robić zdjęcie w sklepach, nikt jeszcze nie zwrócił mi uwagi, ale pewnie muszę wyglądać głupio fotografując tutejszą normalność:


A kto tak jak ja lubi migdały, to tutaj można je kupić tak


Miasto po deszczu

Intensywny deszcz faktycznie narobił bałaganu. Nie trwał długo ale zdecydowanie zaskoczył tutejszych "drogowców".
Gdy słońce już wyszło postanowiliśmy wybrać się do Ikei. Chyba na nasze nieszczęście najpierw zajechaliśmy do Carrefoura. Czemu nieszczęście? Ulice były prawie puste, gdyż większość aut stała wówczas w okolicach meczetów. W miasto ruszyły armie cystern, które wypompowywały nadmiar wody, a miasto wyglądało momentami mniej więcej tak
 
Po zakupach kierunek Ikea. Niestety, wszystkie auta z okolic meczetów również ruszyły w drogę, jeszcze niedawna pustka zgęstniała, i to dość mocno. Po drodze okazało się, że część dróg, akurat tych którymi prowadziła nas nawigacja było zamkniętych, może z powodu wody, pracy cystern, a może z zupełnie innego powodu. Zaczęliśmy krążyć, jakimiś dziwnymi uliczkami, gdy wydawało nam się, że już, już jesteśmy prawie blisko okazywało się, że kolejna ulica jest zamknięta dla ruchu. Poddaliśmy się. Jutro przecież też jest dzień i na dodatek zaczyna się rano.
Chłopcy oczywiście nie chcieli słyszeć o żadnych zakupach następnego dnia, zakupy tutaj nie wzbudzają ich dużego entuzjazmu.

Ulice compoundu też były miejscami pozalewane, wysokie progi zwalniające skutecznie zatrzymywały wodę, uruchomione pompy tę wodę przepompowywały, natomiast na krawężniku (za tym słupem) siedział sobie człowiek, który naczyniem/pojemnikiem wielkości szklanki wybierał wodę z tego obszaru w którym trzymał nogi i przelewał ją do jakiejś dziury w chodniku.

Na szczęście nie zalało basenu i mogliśmy wynagrodzić sobie trudy dnia dzisiejszego.

I pomyśleć, że mamy grudzień.

piątek, 2 grudnia 2016

Pada deszczyk, pada deszczyk, kapu kap, kapu kap

Po dusznej i niespokojnej nocy wstaliśmy, znaczy się ja i dzieci, dużo wcześniej niż zwykle. Szkoda tracić tak piękny WOLNY dzień, przecież jest weekend. Rano mieliśmy wybrać się na basen, po południu do Ikei. Coś jednak było nie tak, słońce nie zaczęło grzać w okna jak co dzień... Dziwne, dziwnie dziwne.

Starszy: Mamo, burza! I to w takim spokojnym miejscu...

Pomimo tego, że deszcz widywałam wiele razy, to jednak tutaj jest to dla mnie tak niezwykłe zjawisko, że siedzę patrząc na krople ścigające się po szybach i napatrzyć się nie mogę.

Pan Mąż mówi, że miasto pewnie teraz stoi. Tutejsze drogi są pozbawione jakichkolwiek rozwiązań umożliwiających odpływ gromadzącej się wody. Nie wiem czy widać to na zdjęciu ale przed domem, ulica wygląda tak



A niech sobie pada!
A niech sobie pada!
Chlapu, chlap
chlapu chlap!

czwartek, 1 grudnia 2016

Te ogórki, te malusieńkie

Jedyne ogórki, jakie do tej pory spotkaliśmy w sklepach wyglądają tak, nie wiem czemu nie pozwala się im urosnąć bardziej.
Hmmm a może brakuje im dwutlenku węgla? :-)
Na szczęście kupując awokado, nie muszę doliczać czasu potrzebnego na dojrzewanie.
Jogurty można kupić w małych pudełkach jak i w kilogramowych i większych wiaderkach, smakuje mi tutejszy fresh laban, nie wiem dokładnie co to, ale chyba coś pomiędzy naszym kefirem i maślanką, oraz słonawy jogurtowy ayran. Brakuje mi tylko twarożku, zwykłego białego twarożku, takiego ze szczypiorkiem. Niestety każdemu białemu serowi, jaki tutaj kupiłam było bliżej do fety, oscypka i znów fety. Chyba będę musiała wypróbować każdy możliwy biały ser tutaj, bo znaleźć jakiś trafny zamiennik, a jak nie to może nauczę się go robić. Tylko jak?

O poszukiwaniu czapki

Ponieważ na środę chłopcy mieli zapowiedzianą wycieczkę szkolną do stadniny koni a na czwartek paradę kapeluszy, trzeba było kupić chłopcom nakrycia głowy. Wszystkie letnie czapki, które podczas przeprowadzki zapakowałam razem i z dużym prawdopodobieństwem wiem, gdzie się teraz znajdują (zapewne razem z kremem ochronnym z wysokim filtrem) - w całym przeprowadzkowym zamieszaniu po prostu zostały w Polsce. Lista potrzebnych rzeczy, których nie zabrałam robi się coraz dłuższa.
We wtorek po południu jedziemy z Panem Mężem do sklepu. Akurat czas modlitw, więc zanim się skończy dojedziemy do centrum handlowego. Przeszliśmy całe centrum, czapek brak. Wpisałam z głupia H&M, nawigacja wskazała nie więcej niż 2 km, jedziemy.
Pod sklepem musieliśmy poczekać zanim skończą się kolejne modlitwy. Na wszelki wypadek tuż obok jest sklep Adidas, po drugiej stronie ulicy GAP, Next. Luzik. Będzie gdzie kupić.
H&M arabski nie wiele różni się od tego, który znam. Przeszłam dwa razy wzdłuż i wszerz cały dział dziecięcy, aż w końcu pojawił się ktoś z obsługi. Człowiek ten, zapytany o czapki bądź kapelusze dla dzieci, zadzwonił po innego kogoś z obsługi, który powiedział, że tu nie mają akcesoriów dla dzieci. Poradził gdzie ewentualnie moglibyśmy pojechać; ponieważ i tak będziemy musieli zawrócić więc po drodze podjedziemy do sklepów po drugiej stronie ulicy.
Nie wiem, czy to taka pora roku, czy co, ale już wszędzie na wystawach kurtki, ciepłe buty. Dla kogo? Kto to wszystko i gdzie będzie nosił? Nie wiem, ale przyzwyczaiłam się do towarzyszącego mi zdziwienia.
W Nexcie nie ma, w marks & spencer nie ma. Ku***, czy to jest taka mission impossible, żeby kupić dziecku zwykłą czapkę? Weszliśmy do jakiegoś sklepu z dziecięcą odzieżą, dwie czapki pan znalazł ale gdzieś w magazynie, wszak jesień, zima idzie. O kapelusze już nawet nie pytałam.
Zrobiło się bardzo późno, jedziemy w tym dzikim tłumie aut pędzących nie wiadomo według jakich zasad ruchu drogowego. Niech tam będzie, fryteczki na kolację.
I żebyśmy przez pomyłkę nie weszli do części tylko dla mężczyzn:
Na szczęście mieliśmy czapki.

M: Chłopcy a wiecie chociaż jak po angielsku jest koń?
Młodszy: Horse
Starszy: O, a ja nie wiedziałem, że koń to horse.
M: Widzisz, nawet od młodszego brata można się czasem czegoś nauczyć. Let's go to school.
W środę przed południem dostałam maila przypominajkę ze szkoły do rodziców o czwartkowej paradzie kapeluszy. To nie będzie tylko zwykła parada, jednocześnie odbędzie się również konkurs na najpiękniej udekorowany kapelusz. O majgat!
Nie mamy kapelusza, nie wiem gdzie go kupić, nie mam czym przystroić.
Jak zawsze chętnie brałam udział we wszystkich aktywnościach przedszkolnych wymagających zrobienia czegoś z dziećmi, dla dzieci, tym razem poczułam się zupełnie bezsilna i bezradna. Po wczorajszych poszukiwaniach czapki jak słusznie przypuszczałam, chłopcy nie chcieli jechać szukać kapeluszy. 

M: Chłopcy, czy bardzo będzie Wam przykro, jak jutro nie będziecie mieli pięknie udekorowanych kapeluszy na paradę?
Starszy: No..., trochę tak.

Pan Mąż i tak musiał jechać po zakupy, więc obiecał poszukać kapeluszy. Oczywiście nie udało mu się znaleźć. Dzieci, spały, ja prawie też, nawet gdyby je kupił, to nie wiem czy wykrzesałabym z siebie siły na dekorację.
Starszy tradycyjnie przyszedł do nas w nocy i zapytał w półśnie: Mamo, a jak nie będziemy jutro mieli w szkole kapeluszy to co?
M: to nic, założycie czapki i powiemy pani, że mieliśmy za mało czasu.

Rano, Starszy: Mamo, a gdzie jest gazetka z naklejkami? Udekorujemy sobie czapki, samodzielnie! Jak po angielsku powiedzieć: udekorowałem swoją czapkę samodzielnie?

No i poszliśmy do szkoły, z czapkami obklejonymi naklejkami kotków, piesków, motylków i serduszek.
Niektóre dzieci przyszły z przepięknymi pracami, ja i tak uważam, że przy braku czasu i środków chłopcy zasłużyli na nagrodę!

Wyjazd z kierowcą

Tak, czuję, odczuwam boleśnie odebranie mi znacznej i istotnej formy niezależności. Nie ma opcji, że gdy czegoś mi potrzeba bądź zabraknie, sama wsiądę do auta i pojadę do sklepu. Zdaje się, że jedyny sklep na terenie compoundu z uwagi na remont i przebudowę całego obiektu, został już zamknięty.
W tygodniu zakupy wchodzą w grę po 18stej, gdy Pan Mąż wróci z pracy, wówczas owszem trzeba się postarać by zdążyć ze wszystkim między czasami modlitw, żeby zdążyć zrobić zakupy zanim skończy się jedna modlitwa i zacznie kolejna, chyba że akurat mamy czas by czekać, (dzieci tego czasu nie mają i czekać najzwyczajniej w świecie nie lubią, czemu osobiście wcale się nie dziwię) lub wyjazd z kierowcą.
Do identyfikatora szkolnego potrzebowałam zrobić chłopcom zdjęcia. Owszem, robiliśmy nie tak dawno i zdjęcia do paszportów, później do wizy. I oczywiście mam je wszystkie na pendrajwie i nawet wiem, gdzie ten pendrajw się znajduje, w której torebce, w którym kartonie. W Polsce.
Pan Mąż nie może nas zawieźć w godzinach pracy ale zadzwoni po kierowcę. Na zakończenie rozmowy dodał - powodzenia! Zupełnie nie wiem dlaczego.
Hello, you are Mr Husband's family?
Yes.
Nie wiem, czy nie popełniłam jakiegoś "fondue" ;) podając Panu Kierowcy rękę na przywitanie, Pan Mąż na to zrobił oczy i pokręcił głową, że nie można, aczkolwiek w moim odczuciu Pan Kierowca nie czuł się tym w żaden sposób skrępowany. Kulturalnych, naturalnych odruchów wyniesionych z domu nie potrafię się wyzbyć tylko ze względu na obowiązującą inną kulturę.
Wsiedliśmy z chłopcami do auta. Pan Kierowca w trakcie drogi i już w zakładzie fotograficznym, wydzwaniał ze trzy razy do Pana Męża by zapytać ile mamy zrobić zdjęć, do czego będą potrzebne, i ile mamy zrobić zdjęć. Helloł.. Przecież ja też tu jestem. Nie ważne.
W zakładzie fotograficznym Pan Kierowca wytłumaczył fotografowi do czego zdjęcia, tamten doradził (prawdopodobnie, bo nie rozumiem po arabsku) ile sztuk i że wszystkie mogą być takie same, wykorzystamy je później jeszcze do dokumentów, które musimy zrobić tu na miejscu, i już tym razem zapytał mnie, zamiast dzwonić do Pana Męża czy chłopcy do szkoły też potrzebują. Pstryk, pstryk, pstryk.
Stanęłam przy ladzie by ewentualnie zapłacić ale Pan Kierowca poprosił stonowanym ruchem ręki bym sobie usiadła.
Kilka minut czekania, zapłacić. Pan fotograf nie wziął ode mnie pieniędzy z ręki, dopiero gdy położyłam je na ladę, a reszty nie podał mi, tylko Panu Kierowcy, który z kolei przekazał to do mnie.
Nie wiem czy tak będzie tu zawsze, czy to tylko moje jakieś takie odczucia. Zobaczymy.
Kurczowo złapałam się rączki w drzwiach, zapięłam chłopców, trzymajcie się - kurs do domu.
W drodze powrotnej zauważyłam, że jakiś zakład fotograficzny znajduje się także naprzeciwko naszego compoundu.

Na pierwszy dzień do szkoły, Pan Mąż zadzwonił rano przed wyjściem do pracy by zamówić nam taksówkę, dobrze słyszałam na 7.45.
Pod domem coś zatrąbiło przeraźliwie dwa razy, spojrzałam na zegarem 7.40, chłopcy zakładamy buty, taksówka już czeka. Gdy 3 minuty później byliśmy na dole auta już nie było.
Zadzwoniłam więc, podałam adres i czy może teraz przyjechać. Pan w słuchawce z oburzeniem, że przecież był tam kierowca o 7.40 i nikogo nie było. I żeby czekać. Dobrze, że słyszałam jak Pan Mąż powtarzał seven forty five.

Nie znoszę tego uzależnienia. Nawet jeśli się przyzwyczaję to i tak nie polubię.  

Kawa

Kawa, arabska kawa z kardamonem - wygląda inaczej, smakuje inaczej i nie wszystkim smakuje. Mi tak. 
Gdy przed weekendem skończyła się czarna kawa postanowiłam skorzystać i przy okazji zakupów kupić sobie arabską, którą gotuje się kilka minut zamiast zalewać wrzątkiem. Sprawię sobie jeszcze do tego specjalny dzbanuszek, bo jak mawia moja ulubiona #Aneczka, gotowanie w garnku, odejmuje kunsztu. I nie po raz pierwszy, zdecydowanie, rację ma.
Poza tym nie wiem, czy tutaj kawa czarna działa na mnie słabiej, czy wciąż nie odespałam i drzemiącego we mnie zmęczenia nie jest w stanie pobudzić żadna dawka kofeiny, ale fakt, po czarnej wciąż chce mi się spać i wcale nie przyspiesza trawienia. ;-)
Zakupiłam więc i kawę z kardamonem i tzw. Arabic Yellow Coffee, której w smaku bliżej do popularnej (albo popularyzowanej w celu walki ze zbędnymi kilogramami) kawy zielonej, która smakuje średnio. Do żółtej, można też dodać kardamonu, który tutaj oczywiście jest tańszy i bardziej dostępny. Być może kardamon kardamonowi nie równy, ale tego jeszcze nie wiem. Zachwycam się jego zapachem, zatapiając rękę w słoiczku pełnym kardamonowych ziarenek i przypominam sobie kamisową cenę i związaną z tym oszczędność w używaniu.  
Oczywiście o mało co nie spaliłam garnka, który wstawiłam z gotującą się wodą i wyszłam, o wodzie zapominając o kawie również.
Gdy wróciłam do kuchni, z jakiegoś powodu otworzyłam szafkę, do której Pan Mąż włożył zakupione dwie paczki kawy czarnej.
Hmmm..
Musiałam odpalić googla, żebym zanim zacznę się nabijać, sama nie wyszła na idiotkę.

Kochanie, czy ty zawsze kupujesz tu taką samą kawę?

Pur Arabica Décaféiné
:-D


Baba za kierownicą

Mój pisany lata temu (z sukcesami zresztą, a co, pochwalę się!) blog o motoryzacji oczami kobiety, a raczej baby za kółkiem nie miałby tu racji bytu. Dlaczego? Dlatego, że kobiety tutaj NIE MOGĄ prowadzić auta. Nie wiem czy zakaz ten dotyczy też obszaru compoundu ale nie udało mi się jeszcze spotkać żadnej pani za kierownicą, chyba że skutera, roweru albo quada, ale w mieście takie obrazki zupełnie nie wchodzą w grę. W mieście prowadzą tylko mężczyźni. Czemu? Nie wiem, pewnie dlatego, że MOGĄ, ale patrząc na to co dzieje się na drogach, to myślę sobie, że może to i nawet lepiej.
Pierwszych parę odcinków przebyliśmy w raczej spokojnych warunkach, więc zastanawiałam się wówczas, czemu Pan Mąż tak narzekał na tutejszych kierowców. Wydawało mi się, że jeżdżą całkiem sprawnie i tak naprawdę nie ma się czego przyczepić. Lecz gdy zobaczyłam to, co się dzieje, gdy na drogach jest tłoczniej a prawie każdy chce być te parę sekund wcześniej niż ktoś inny: po co komu kierunkowskazy, chcę zjechać - zjeżdżam, zmienić pas - zmieniam, rzadko komunikując to kierunkowskazem, trąbieniem zaznaczam swoją obecność na drodze, z ronda mogę zjechać każdym pasem, nawet jeśli zajadę komuś drogę lub wymuszę gwałtowne hamowanie, na skrzyżowaniu przepuszcza ten kto chce przepuścić albo wjeżdża ten kto chce wjechać, będąc już na rondzie wcale nie mam pierwszeństwa przed tymi, którzy na nie wjeżdżają, dobrze, że chociaż zatrzymują się na czerwonym świetle, a chęć ustąpienia komuś przejazdu, czyli taki kierowcowy przejaw uprzejmości może spowodować zamieszanie. Czasem odnoszę wrażenie, że zasada jest taka: kto jest bliżej, jedzie pierwszy. 
Trzeba mieć oczy dookoła głowy, nerwy ze stali i w pełni gotowości pamiętać o zasadzie ograniczonego zaufania, szczególnie, że uwaga kierowców jest nierzadko podzielana pomiędzy to co przed maską i to co na wyświetlaczu smartfona albo czasem dwóch. 
Przewożenie dzieci? Pełna dowolność, z przodu, z tyłu, na kolanach, nierzadko widuje się dzieci sterczące z pootwieranych okien, ostatnio nawet widziałam dziewczynkę wystającą z otwartego dachu, po co komu pasy. W naszym aucie, podejrzewam, że w pozostałych również, brak zapiętych pasów nie uruchamia żadnego niepokojącego sygnału dźwiękowego.
Foteliki? Nie są obowiązkiem ani standardem. Podejrzewam, że jesteśmy jednymi z nielicznych, którzy coś takiego posiadają. Fakt, zajęło to trochę kilogramów naszego bagażu ale foteliki przyleciały z nami. Może to tylko wymysł lobby producentów fotelików i moja "schiza", czy fanaberia żeby używać tego, nawet gdy nie mam takiego obowiązku, ale tej wersji będę się trzymać. Poza tym foteliki wybrali chłopcy i bardzo je lubią.
Starszy: Mamo, a jak wyrosnę już z tego fotelika to mogę wciąż jeździć na tym jego ...prześcieradle?
:)