Tak, czuję, odczuwam boleśnie odebranie mi znacznej i istotnej formy niezależności. Nie ma opcji, że gdy czegoś mi potrzeba bądź zabraknie, sama wsiądę do auta i pojadę do sklepu. Zdaje się, że jedyny sklep na terenie compoundu z uwagi na remont i przebudowę całego obiektu, został już zamknięty.
W tygodniu zakupy wchodzą w grę po 18stej, gdy Pan Mąż wróci z pracy, wówczas owszem trzeba się postarać by zdążyć ze wszystkim między czasami modlitw, żeby zdążyć zrobić zakupy zanim skończy się jedna modlitwa i zacznie kolejna, chyba że akurat mamy czas by czekać, (dzieci tego czasu nie mają i czekać najzwyczajniej w świecie nie lubią, czemu osobiście wcale się nie dziwię) lub wyjazd z kierowcą.
Do identyfikatora szkolnego potrzebowałam zrobić chłopcom zdjęcia. Owszem, robiliśmy nie tak dawno i zdjęcia do paszportów, później do wizy. I oczywiście mam je wszystkie na pendrajwie i nawet wiem, gdzie ten pendrajw się znajduje, w której torebce, w którym kartonie. W Polsce.
Pan Mąż nie może nas zawieźć w godzinach pracy ale zadzwoni po kierowcę. Na zakończenie rozmowy dodał - powodzenia! Zupełnie nie wiem dlaczego.
Hello, you are Mr Husband's family?
Yes.
Nie wiem, czy nie popełniłam jakiegoś "fondue" ;) podając Panu Kierowcy rękę na przywitanie, Pan Mąż na to zrobił oczy i pokręcił głową, że nie można, aczkolwiek w moim odczuciu Pan Kierowca nie czuł się tym w żaden sposób skrępowany. Kulturalnych, naturalnych odruchów wyniesionych z domu nie potrafię się wyzbyć tylko ze względu na obowiązującą inną kulturę.
Wsiedliśmy z chłopcami do auta. Pan Kierowca w trakcie drogi i już w zakładzie fotograficznym, wydzwaniał ze trzy razy do Pana Męża by zapytać ile mamy zrobić zdjęć, do czego będą potrzebne, i ile mamy zrobić zdjęć. Helloł.. Przecież ja też tu jestem. Nie ważne.
W zakładzie fotograficznym Pan Kierowca wytłumaczył fotografowi do czego zdjęcia, tamten doradził (prawdopodobnie, bo nie rozumiem po arabsku) ile sztuk i że wszystkie mogą być takie same, wykorzystamy je później jeszcze do dokumentów, które musimy zrobić tu na miejscu, i już tym razem zapytał mnie, zamiast dzwonić do Pana Męża czy chłopcy do szkoły też potrzebują. Pstryk, pstryk, pstryk.
Stanęłam przy ladzie by ewentualnie zapłacić ale Pan Kierowca poprosił stonowanym ruchem ręki bym sobie usiadła.
Kilka minut czekania, zapłacić. Pan fotograf nie wziął ode mnie pieniędzy z ręki, dopiero gdy położyłam je na ladę, a reszty nie podał mi, tylko Panu Kierowcy, który z kolei przekazał to do mnie.
Nie wiem czy tak będzie tu zawsze, czy to tylko moje jakieś takie odczucia. Zobaczymy.
Kurczowo złapałam się rączki w drzwiach, zapięłam chłopców, trzymajcie się - kurs do domu.
W drodze powrotnej zauważyłam, że jakiś zakład fotograficzny znajduje się także naprzeciwko naszego compoundu.
Na pierwszy dzień do szkoły, Pan Mąż zadzwonił rano przed wyjściem do pracy by zamówić nam taksówkę, dobrze słyszałam na 7.45.
Pod domem coś zatrąbiło przeraźliwie dwa razy, spojrzałam na zegarem 7.40, chłopcy zakładamy buty, taksówka już czeka. Gdy 3 minuty później byliśmy na dole auta już nie było.
Zadzwoniłam więc, podałam adres i czy może teraz przyjechać. Pan w słuchawce z oburzeniem, że przecież był tam kierowca o 7.40 i nikogo nie było. I żeby czekać. Dobrze, że słyszałam jak Pan Mąż powtarzał seven forty five.
Nie znoszę tego uzależnienia. Nawet jeśli się przyzwyczaję to i tak nie polubię.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz